Sam stoi w wejściu do salonu, z butelką wódki i dwiema szklankami o grubym dnie. Nie zapalił światła, ale zdjął koszulę. Światło księżyca wpadające przez wysokie okna obrysowuje mu nagie ramiona srebrnym konturem.
— Nie chcę, żeby mi się coś śniło — mówi, podając mi butelkę.
— Ja tak samo. — Biorę jedną szklankę, potem przeciskam się obok niego do salonu.
Zdaję sobie sprawę, że jestem zmęczona, lecz także nakręcona ekscytacją, napięciem, niepokojem o jutro i furią za Cass — Czemu wcześniej nie poszłam się z nią zobaczyć? — oraz świeżą nienawiścią wobec Fiorego, Yourdona i tego łotra bez twarzy, który stworzył ten koszmar i każe nam w nim żyć.
— Na co czekasz? — zwalam się na sofę i nadstawiam szklankę. Sam leje do niej bezbarwny płyn. — Chodź.
Siada obok i napełnia swoją szklankę, potem zakręca butelkę.
— Trzeba było cię wcześniej usłuchać — mówi, upijając łyk alkoholu.
— No i? — Unoszę szkło. — Mam nadzieję, że w szpitalu coś poradzą. Bo z nią…
Długie milczenie. Trwa pewnie parę sekund, ale mamy wrażenie, że to godziny.
— Nie wiedziałem.
— Nikt nie wiedział. — Teraz brzmi to jak słaba wymówka, więc biorę kolejny łyk wódki, żeby zająć usta czymś innym.
— R… Reeve. Chciałbym, żebyś wiedziała coś jeszcze. — Patrzę nań ostro. On patrzy na mnie i nagle uświadamiam sobie, że jestem prawie naga. Zresztą on, teraz, gdy pozwalam sobie to zauważyć, też nie jest za bardzo ubrany.
— No, dawaj — mówię, starając się zachować neutralny ton.
— Ja… Uhm… — Odwraca wzrok ze zbolałą miną. Nie wie, jak to wyrazić. — Wczoraj powiedziałem parę rzeczy, których tak naprawdę nie myślę. Przykrych rzeczy. Chciałbym cię przeprosić.
— Nie trzeba — odpowiadam, a serce wali mi boleśnie szybko.
— Trzeba, trzeba. Bo widzisz, ja tak naprawdę nie myślę. Tylko kiedy powiedziałem _ _, mówiłem pra…
— Czekaj. — Podnoszę rękę. — Te słowa. Te, eee… no, niech to szlag. — W głowie mi się kręci. Jest późno, jestem po przejściach, napiłam się wódki, a Sam mówi do mnie coś, czego moje uszy nie chcą słyszeć. — Nie słyszałam, co mówisz, a jestem prawie pewna, że już przedtem to mówiłeś. Wtedy też nie słyszałam.
Robi zdziwioną, potem urażoną minę.
— Rozumiesz? Słyszałam, że mówisz, ale nie rozumiałam. — Zaczynam się denerwować. — To były te same słowa, prawda? Dokładnie te same? Może ja mam coś nie tak z tym…
Sam wstaje, podchodzi do bocznego stolika po tablet, który zbiera tam kurz od jakiegoś czasu.
— Co ty robisz?
Mówi coś do tabletu, potem podtyka mi go pod nos. Na ekranie delikatnie świecą litery: KOCHAM CIĘ.
— Że co?! — wykrzykuję. — Chcesz powiedzieć, że _ _… — I teraz wiem, że wypowiadam te słowa, ale ich nie słyszę. — Cholera. — Kręcę głową. — Sam, to coś ze mną. Sam, strasznie mi przykro. — Wstaję i przytulam go. — Ja też. Coś mam powalone w module językowym. To chciałeś mi powiedzieć? — Odchylam się, żeby widzieć jego twarz. — Tak?
— Tak — przyznaje. Na jego twarzy maluje się niepokój. — Niełatwo mi to powiedzieć. I ja też tego nie słyszę. Myślałem, że ześwirowałem.
— Chyba nie. — Jestem dość blisko, by poczuć w dotyku jego krocze. — To się mówi, tylko kiedy myślisz o kimś poważnie.
Potakuje.
— A może jesteś mi na tyle bliski, że mogę ci powiedzieć, że cieszy mnie to, że jestem szczęśliwa i… i… — Przerywam. Czuję, że powinnam wiedzieć, co oznacza ta cudaczna niezdolność do zrozumienia tych dwóch miłych słów, ale nie potrafię sobie tego przypomnieć. — Musimy się stąd wydostać.
Kiwa głową.
— Naprawdę jest mi tu źle — mówi żałosnym tonem, gestem ręki obejmując wszystko, co ma na zewnątrz swojego ciała. — Ja… powinni to wtedy wyłapać. Nie czuję się dobrze, kiedy jestem taki wielki, powolny i niezmienny. No wiesz, na chwilę da się to poprawić, ale po prostu nie lubię tego, łatwiej byłoby po prostu dać mi inne ciało. Tylko że oni nawet nie pozwolili mi…
Czuję ukłucie złości, nie na Sama, lecz na Fiorego i resztę kretynów.
— Masz dysforię dużego ciała, tak?
Kiwa głową.
— No jasne. — Kay spędziła całe życie pod postacią obcego, prawda? I ciągle zmieniała ciała, jakby nie mogła znaleźć kształtu, w którym będzie jej wygodnie. To na pewno dałoby się naprawić terapią, ale ten ustrój nie służy rozwiązywaniu problemów ludzi.
— Sam. — Całuję go w policzek. — Musimy stąd uciec. Gdzie ten twój tablet?
— Tu.
— Muszę ci coś pokazać. — Puszczam go, przynoszę tablet, chcąc pokazać mu w konstytucji ustroju milion sposobów na uczynienie z nas ofiar tyranii biologicznego determinizmu. — Zobacz… — Przewijam pośpiesznie. — O, a tego wcześniej nie widziałam!
— A co to? — Zagląda mi przez ramię.
— Ujawnili punktację behawioralną. W zależności od płci. Hm. — Wytrzeszczam oczy. — Seks z partnerem daje pięć punktów za pierwszy raz, a po jakimś czasie spada do jednego punktu. Innymi słowy, malejąco. „Cudzołóstwo”, to brzydkie słowo, daje minus sto. I parę jeszcze niezdrowych rzeczy. Zajście w ciążę, pięćdziesiąt, urodzenie dziecka, kolejne pięćdziesiąt. A co to aborcja? Cokolwiek to jest, walą w to tak samo, jak w cudzołóstwo, przez które Esther i Phil… a, mniejsza. Za jakieś nieprawdopodobne rzeczy są jeszcze wyższe kary. Ale gwałtu nie ma. Za morderstwo traci się ledwo siedemdziesiąt. To się nie trzyma kupy! To absurd! Albo próbują wychować sobie ustrój psychotyków, albo to społeczeństwo, na którym wzorowali swoje punkty, było zdrowo walnięte.
— Albo jedno i drugie. — Sam ziewa. — Późno już. Trzeba iść spać. Przegadamy to jutro, dobra? Z resztą ludzi.
— Dobrze. — Odkładam tablet, nie wspominając, że mam na jutro inne plany, bo Fiore znowu przyjdzie do biblioteki. — Jutro zapowiada się bardzo interesująco.
Dłuższy czas leżę w łóżku, nie śpię i wyobrażam sobie, co bym zrobiła Mickowi, na co zasługuje — ale co się nigdy nie zdarzy. W końcu, po pewnej wyjątkowo brutalnej fantazji odpływam w sen i znów śnię, tym razem to jednak nie koszmar. Raczej retrospekcja — jak zaczęłam swoje życie w roli czołgu. Pewnie mógłby to być koszmar, gdyby był jeszcze naładowany emocjami; jest co prawda makabryczny i kipiący od znaczeń, lecz czuje się dystans wywołany upływem czasu.
Przez prawie gigasekundę tkwię na pokładzie pełznącego powoli przez przestrzeń międzygwiezdną RADUG-a Wdzięcznego za ciągłość. Nie mogę właściwie nic zrobić: jesteśmy odłączeni od sieci przez Osobliwą Żółcień, która chyba wyróżniła statek specjalnym traktowaniem ze względu na jego samowystarczalność. Na wpół oszalały, zamartwiam się o los rodziny, do tego niepewny również własnej sytuacji, wchodzę w końcu do jednego z okrętowych asemblerów, gdy staje się jasne, że to odłączenie nie jest chwilowe, że nad Republiką Byt zawisło coś wielkiego, paskudnego i niedającego się obejść. Nie dowiemy się co to takiego, dopóki Wdzięczny za ciągłość nie dotrze do celu — mało znanego religijnego azylu orbitującego wokół małego i bardzo zimnego gazowego olbrzyma, krążącego z kolei wokół odległego o trzydzieści bilionów kilometrów brązowego karła. Wymuszam na kapitanie Veckenie obietnicę, że ucieleśni mnie, gdy tylko wydarzy się coś ciekawego, i na razie archiwizuję się do backupu.
Kiedy, mrugając, budzę się w bramce A, widzę, że wokół mnie zmienił się wszechświat. Spałem przez całą gigasekundę, statek tymczasem czołgał się przez staroziemskie trzy „lata świetlne”, a potem poświęcił megasekundę na hamowanie przy dużym opóźnieniu, do kontaktu z Azylem Delta. Ten kontemplacyjny klasztor został skasowany i zapisany w przechowalni danych, a jego bity i atomy zrekonfigurowano w złowrogie, ostre konstrukcje kompleksu militarno-przemysłowego. Kapitan Vecken nie chce użyczać statku jakiemuś odłamowi ruchu oporu, ale z przyjemnością robi kopię swojej autonomicznej bramki A, żeby przyśpieszyć ich nieudolne, partyzanckie próby budowy sterylnego, niezakażonego ekosystemu nanoasemblerów. I równie chętnie mnie tam wysadza. Tak spotykam się z ruchem oporu.
Читать дальше