— To ty. — W drzwiach stoi Mick. Odbija mu się, czuję kwaśne wino. Ma na sobie brudną koszulkę i bokserki, w ręku ściska metalowy baniak bez korka. — Czego? — Gapi się na mnie. — Nie mówi-em, żebyś mi da-a spokój?
— Chcę się widzieć z Cass — mówię spokojnie. Przedpokój jest cały zagracony. Jakby puste pudełka po jedzeniu, śmieci. Mdlący, słodki smród. — Nie przyszła w niedzielę do kościoła.
— Taaa? — Unosi baniak, pije z niego, potem zerka na mnie chytrze. — To wchodź.
Przestępuję próg, a on cofa się w głąb domu. Na początku musiał wyglądać jak lustrzane odbicie tego, w którym mieszkamy z Samem, ale został zdewastowany. W hallu piętrzą się pod sufit porozdzierane kartony po gotowych posiłkach, walają się kawałki psującego się jedzenia. Na górze coś pociekło, po ścianie rozlewa się śmierdzący zaciek.
— Jest na górze, odpoczywa. — Pokazuje schody. — Wejdź do niej.
Wbijam w niego wzrok.
— Myślisz, że nie będzie miała nic przeciwko?
— Na pewno nie.
Gdy tylko stawiam stopę na schodach, Mick rzuca się do drzwi, zamyka je i przekręca klucze w obu zamkach.
— No, dawaj — mówi. — Nie ma się co bać. — Chichocze.
To mi wystarcza. Gwizdek mam na szyi, na sznurku, wsunięty pod blezer. Wyciągam go i dmucham w niego dwa razy, pędząc w górę po dwa stopnie naraz. Mick krzywi się, potem odwraca do mnie, na twarzy ma zmieszanie, powoli przechodzące w złość.
— Sso to ma być?! — krzyczy.
Za jego plecami rozlega się potężny łomot — ktoś wyważa drzwi.
Wchodzę na samą górę i rozglądam się w pośpiechu. Główna sypialnia jest po lewej, tak jak u nas. Pod ścianą leży kupa brudnych ubrań, czuję słodko-mdlący odór zatkanej kanalizacji przytłaczający inne, mniej oczywiste zapachy. Wpadam do sypialni, ręką wędruję do włącznika światła. Słyszę pojękiwanie.
Na dole rozlega się głośny trzask i wrzask nieartykułowanej złości, ale łóżko pochłania mnie za bardzo, żebym zwróciła na to uwagę. Większość mebli w pokoju jest porozwalana, jakby ktoś nimi rzucał albo rąbał je siekierą. Łóżko to wyjątek, choć jest pozbawione pościeli, ma goły materac. Cuchnie odchodami i starym moczem, wokół brzęczą muchy i jest zajęte: leży na nim naga Cass. Ręce ma przywiązane do wezgłowia, nogi do przednich nóg łóżka. Jest cała brudna, na udach ma siniaki, a twarz wygląda tak, jakby Cass regularnie dostawała pięścią. Stamtąd wydobywa się to kwilenie. Chyba złamał jej szczękę.
— Na górę! — krzyczę do drzwi. Odwracam się z powrotem do Cass. — Wyciągniemy cię stąd, skarbie. — Pochylam się, sięgam po scyzoryk, który wzięłam na wszelki wypadek. — Trochę zaboli. — Zaczynam piłować sznur wokół jej ramion.
Jęczy. Kiedy się porusza, zaskorupiały materac potwornie śmierdzi i uświadamiam sobie, że nie jest po prostu chuda, jest na wpół zagłodzona, a na ramionach ma rany, żywoczerwone ślady od sznura.
Słyszę kolejny rumor, dudnienie na dole, a potem gniewny krzyk. Cass kwili, potem jęczy głośniej, gdy spada ostatni sznur; ramiona opadają bezwładnie, znów jęczy. Dłonie ma opuchnięte i posiniaczone, mam złe przeczucia co do nich, ale nie ma czasu do stracenia. Idę w nogi łóżka i zaczynam przecinać sznur wiążący prawą kostkę. Wtedy wrzeszczy i już widzę, co zrobił, żeby mu nie uciekła. Na sznurze jest krew, bo Mick przeciął jej ścięgno Achillesa, stopa dynda bezwładnie, a za każdym razem, gdy się poruszy, Cass usiłuje wrzasnąć, gulgocąc przez złamaną żuchwę.
— Powiedział, że za urodzenie dziecka dostaje się masę punktów! — wrzeszczę z wściekłością.
Ktoś pojawia się w drzwiach. Unoszę wzrok. To Sam. Ma przecięty, krwawiący policzek, jedno oko na wpół zamknięte. To mnie otrzeźwia, opanowuję się.
— Chodź tu — mówię. — Musisz przytrzymać jej nogę…
Kiedy schodzimy na dół, Greg wykręca jakiś nieznany mi numer i woła karetkę. Wszyscy z wyjątkiem Grega i Tammy są w kiepskim stanie. Sam będzie jutro mieć prześliczną śliwę pod okiem, a Fer dostał kopniak w żebra, kiedy we trzech obezwładniali Micka. Położyli go na podłodze werandy. Teraz debatujemy, co z nim zrobić. Właściwie żałuję mojej wcześniejszej stanowczości w kwestii linczu, ale najważniejsze jest teraz zabranie Cass w bezpieczne miejsce. Mick może poczekać, o ile nie zadławi się wymiocinami, leżąc nieprzytomny. To byłoby najłatwiejsze rozwiązanie.
— Jak ona się czuje? — pyta Tammy. — Może ja…
— Nie. — Powstrzymuję ją, stając jej na drodze. — Wierz mi. Musimy ją zawieźć do szpitala. Tego się w domu nie wyleczy.
— Bardzo źle? — dopytuje się Tammy.
— Do szpitala. — Nie chcę, żeby zobaczyła, co Mick zrobił z jej nogami. Nie chcę być odpowiedzialna za jej nocne koszmary.
Karetka przyjeżdża po niecałych pięciu minutach, pudełkowaty, biały samochód ze stylizowanymi czerwonymi półksiężycami. Dwa uprzejme zombiaki w białych mundurach podchodzą do drzwi.
— Tędy — mówię i prowadzę ich na górę.
Choć raz to dobrze, że wszędzie są te zombiaki — nie będą zadawać niewygodnych pytań, jakie cisnęłyby się na usta każdemu, kto ma autonomię poznawczą. Sam zostaje na górze przy Cass, a minutę później zombiaki wracają na dół po składaną platformę na kółkach.
— Kto jest najbliższą rodziną? — pyta jeden z zombiaków, kiedy schodzą po schodach z Cass na noszach.
Fer zaczyna wskazywać na Micka, Tammy wali go w rękę.
— Ja! — mówi. — Pojadę z nią.
— Wniosek przyjęty — mówi zombiak. — Proszę wsiąść z przodu. — Wtaczają Cass na tył samochodu, Tammy wsiada razem z nimi.
Greg przygląda się jej przez moment, potem odwraca się i zerka na Micka.
— A z nim co zrobimy? — pyta.
Fer ma zaciętą minę.
— Nic — rzucam pośpiesznie, zanim Fer otworzy usta i wszystko zepsuje. — Pamiętacie, jak się umawialiśmy? Żadnego linczu. — Urywam. — A co zrobimy jutro, to całkiem inna sprawa.
— Może policja coś pomoże? — pyta po chwili Fer.
— Nie wydaje mi się — odpowiada Sam ze schodów. Trzyma przy oku wilgotny ręcznik. — Raczej nie są zaprogramowani na coś takiego. Jeśli będziemy mieć pecha, zgarną nas za podeptanie kwiatów i wyłamanie drzwi, ale chyba nie można oczekiwać od zombiaka, że będzie umiał sobie poradzić z… czymś takim. — Wpatruje się w leżącego twarzą do ziemi Micka.
— Chodźmy do domu — proponuję. — Może spotkamy się jutro wieczorem i to przegadamy?
— Może być — mówi Greg.
Sam kiwa głową.
Przyglądam się leżącemu Mickowi.
— Ale jeśli spróbuje coś zrobić komuś z nas, to chyba trzeba go będzie zabić.
— Mówisz, jakbyś nie była pewna — rzuca Fer.
— Pewna? — Wytrzeszczam na niego oczy. — Jasna cholera, najchętniej bym poderżnęła mu gardło na miejscu! Tylko że… po niedzieli… — przełykam ślinę — …trochę mi się odechciało. — Dalej wbijam w niego wzrok. — Nieźle mu wpierdzieliliście. Myślisz, że przyjdzie po jeszcze?
Greg kręci głową.
— Mam nadzieję, że spróbuje — mówi, z osobliwym uśmieszkiem na ustach.
Wzdrygam się. Przez chwilę kojarzy mi się z Jen.
— Dobra, idziemy. — Biorę Sama za rękę. — Fer, zawołasz dwie taksówki?
Kiedy docieramy do domu, brudni, zmęczeni i poobijani, jest prawie pierwsza.
— Wchodź — mówię do niego, zatrzymując się na werandzie. — A koszulę wywal do śmieci.
Sam kiwa głową i wchodzi do środka, zostawiając mnie, żebym się rozebrała w chłodnym blasku księżyca. Czuję się odrętwiała i zmęczona, ale także usatysfakcjonowana nocną akcją. Poprawiam się: w zasadzie usatysfakcjonowana. Ściągam spodnie, na wypadek gdyby przyczepiło się do nich jakieś gówno z tego łóżka, i idę za nim do środka.
Читать дальше