Poniedziałek to dzień roboczy, zwykle umawiamy się też na lunch, ale po wczorajszych zdarzeniach nie zamierzam łamać się chlebem z Jen. Idę do pracy z mosiężnym kluczem schowanym w bezpiecznej torbie. Wchodzę do biblioteki i od razu rzucam się do odkładania książek i sprzątania. Jest środek ranka, kiedy uświadamiam sobie, że Janis jeszcze nie przyszła.
Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku. Wczoraj, zdaje się, jej nie widziałam, lecz jeśli słyszała, co się stało — no cóż, nie wiem, jak dobrze znała się z ofiarami, ale wyobrażam sobie, przez co musiała przejść, jeśli dobrze się znali. Już parę dni temu czuła się źle. Jak się ma teraz?
Idę za recepcję. Ruchu nie ma dziś żadnego, nie przyszedł jeszcze nikt, więc nie mam obiekcji przed odwróceniem na moment tabliczki na drzwiach: ZAMKNIĘTE. Na zapleczu jest teczka z dokumentami administracyjnymi; pogrzebawszy w niej trochę, znajduję domowy numer Janis. Wykręcam go i po niepokojąco długim czasie ktoś odbiera.
— Janis?
Głos ma znużony, mimo zniekształceń dorzucanych przez łącze telefoniczne.
— Reeve, to ty?
— Tak. Martwiłam się o ciebie. Wszystko dobrze?
— Źle się poczułam. I szczerze mówiąc, nie mam ochoty dziś przychodzić. Masz coś przeciwko?
Rozglądam się.
— Nie, nawet drzwi tu nie skrzypną. — Gryzę się w język poniewczasie. — Wiesz co, lepiej weź sobie kilka dni wolnego. Za parę miesięcy i tak idziesz na zwolnienie, nie ma sensu się napinać. Jeśli chcesz, w dzień wolny podjadę do ciebie, przywiozę parę książek. Pojutrze. Co ty na to?
— Super — mówi z wdzięcznością. Po krótkiej pogawędce odkładam słuchawkę.
Właśnie przekładam tabliczkę z powrotem na OTWARTE, gdy do krawężnika przed wejściem podjeżdża długa limuzyna. Zaczerpuję tchu — co tu dziś robi Fiore? — widząc wysiadającego z niej księdza. Potem, co niezwykłe, przytrzymuje drzwi drugiej osobie. Komuś w purpurowej sukni i piusce. Uświadamiam sobie, kto to musi być: biskup. Yourdon.
Biskup jest równie kościsty, chudy i wysoki, jak Fiore przysadzisty i pękaty. Bocian i ropuch. Ma osobliwie ziemisty odcień skóry, a kości policzkowe sterczą mu jak ostrza. Nosi okulary w grubej, jakby rogowej, prostokątnej oprawie, a włosy przylegają do czaszki rzadkimi pasmami barwy zgniłej kości słoniowej. Idzie naprzód, wymachując dłońmi jak u kościotrupa, a Fiore truchta za nim, sapiąc i dysząc, żeby dotrzymać mu kroku.
— Proszę posłuchać, proszę! — woła. — Proszę…
Biskup pcha drzwi biblioteki, otwiera je i przystaje. Oczy ma bardzo blade, błękitne, z lekko żółtawymi białkami, a wzrok lodowato pogardliwy.
— Fiore, już spierdoliłeś parę rzeczy — syczy. — Bardzo proszę, w przyszłości zachowaj swoje masturbacyjne fantazyjki dla siebie. — Odwraca się do mnie.
— Dzień dobry. — Zmuszam się do uśmiechu.
Patrzy na mnie, jakbym była maszyną.
— Biskup Yourdon. Proszę zaprowadzić mnie do archiwum dokumentów.
— Tak, oczywiście. — Wybiegam zza kontuaru i kiwam na niego.
Fiore stęka i ciężko dyszy, człapiąc za nami, Yourdon natomiast porusza się z kościstą gracją, jakby wszystkie stawy wymieniono mu na dobrze naoliwione łożyska. Ma w sobie coś, od czego chodzą ciarki. Spojrzenie, jakie rzucił Fioremu — nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na ludzkiej twarzy taką pogardę. Prowadzę ich do pokoju; Kostucha sunie za mną w gniewnej ciszy, a za nią tłusta, przypochlebna ropucha.
Gdy wchodzimy do czytelni, odsuwam się na bok, a Fiore manipuluje przy zamkach, wyraźnie więdnąc pod wściekłym spojrzeniem Yourdona. Otwiera drzwi i smyrga do środka. Yourdon przystaje i mierzy mnie lodowatym spojrzeniem.
— Nie wolno nam przeszkadzać — informuje — pod jakimkolwiek pozorem. Zrozumiano?
Kiwam energicznie głową.
— Jeśli czegoś będzie trzeba, jestem za biurkiem. — Prawie dzwonię zębami. Co jest z tym gościem? Widziałam w życiu paru mizantropów, ale Yourdon jest jedyny w swoim rodzaju.
Fiore i biskup siedzą w archiwum przez prawie trzy godziny. Parę razy słyszę podniesione głosy, obłudne błagania Fiorego, a potem biskupa syczącego na niego jak rozzłoszczony wąż. Siedzę za biurkiem, powstrzymując się przed oglądaniem przez ramię co dziesięć sekund i usiłując czytać książkę o historii polowań na czarownice w przedindustrialnej Europie i Meryce. Są w niej niepokojące echa tego, co dzieje się tutaj, społeczeństwa rozbite na nieufne wobec siebie odłamy, donoszące na siebie nawzajem do chciwej władzy duchownej, tymczasem wąż i ropuch w pokoju z tyłu wydają odgłosy jakby chcieli się nawzajem zażądlić na śmierć.
Kiedy się wynurzają, już dawno minęła godzina mojej przerwy obiadowej. Fiore jest markotny i pełen urazy. Yourdon jest jakby w lepszym nastroju, ale jeśli tak wygląda u niego dobry humor, to nie chciałabym go widzieć, gdy jest zły. Gdy się uśmiecha, wygląda to, jakby ktoś naciągnął na czaszkę arkusz skóry, bezkrwiste wargi odsłaniają żółknące zęby w pozbawionym radości grymasie.
— No to zabieraj się do pracy! — woła do Fiorego, mijając mój kontuar bez choćby kiwnięcia głową. — Masz kupę zaległości do nadrobienia. — Szturmuje drzwi, gdy zza rogu nadjeżdża czarna limuzyna, gotowa zawieźć swego pana tam, gdzie zwykle bawi.
Parę minut później Fiore, człapiąc do wyjścia, mierzy mnie ponurym spojrzeniem.
— Będę jutro — rzuca i wychodzi. Nie ma dla niego limuzyny, w południe, w tym upale, musi leźć pieszo. Jakże upadają wielcy!
Odczekuję, aż zniknie mi z oczu, po czym podchodzę do drzwi i odwracam tabliczkę na ZAMKNIĘTE. Zamykam na zamek i biorę oddech. Nie spodziewałam się, że to nastąpi dziś, ale okazja jest zbyt dobra, by ją przegapić. Przynoszę swoją torbę z pokoju socjalnego i ruszam do zbiorów specjalnych.
Nadchodzi chwila prawdy. W niecałe sto sekund po wyjściu Fiorego z biblioteki wsuwam do zamka pieczołowicie dorobiony klucz. Gdy go przekręcam, wali mi serce. Przez moment ani drgnie, ale poruszam nim trochę — zęby nie do końca pasują do bolców — i nagle coś trafia na miejsce, zamek lekko poskrzypuje i ustępuje. Otwieram drzwi szeroko, sięgam do włącznika światła.
Stoję w małym pomieszczeniu pozbawionym okien, krzeseł, stołów, ze zwisającą z sufitu jedną gołą żarówką na drucie. Trzy ściany są zastawione regałami. Pośrodku podłogi znajduje się klapa do piwnicy.
— Co to, kurna, jest? — pytam na głos, rozglądając się.
Na wszystkich regałach stoją pudła na akta. Jest ich mnóstwo. Na grzbietach nie ma żadnych tytułów, tylko numery seryjne. Wszystko jest zakurzone, poza klapą, którą ktoś niedawno otwierał. Nabieram powietrza i niemal dostaję zeza, powstrzymując się od kichnięcia. Skoro Fiore ma tu taki porządek, nic dziwnego, że Yourdon się na niego wkurzył.
Zerkam na najbliższą półkę i otwieram jedno z pudeł na chybił trafił. Jest zapięte na gumkę, otwieram, w środku jest pełno papierów, żółknących kartek, maszynowych, gładkich, pokrytych kolumnami szesnastkowych cyfr wydrukowanych głupim atramentem. Na górze każdego arkusza jest numer strony; chwilę trwa, zanim pojmuję, na co właściwie patrzę. To zserializowany zapis pamięci, starożytni mówili na to „wydruk szesnastkowy”. Mnóstwo stron. W tym pudle pewnie jest ich z pięćset. Jeśli w innych jest to samo, mam przed sobą ze sto tysięcy kartek, na każdej z dziesięć tysięcy znaków. Cokolwiek jest zapisane na tym potwornie niewydajnym nośniku, nie jest zbyt duże — mniej więcej wielkości genomu małego ssaka, czy coś takiego, po odfiltrowaniu nadmiarowych egzonów. Trzy-cztery rzędy wielkości za mały na genom człowieka.
Читать дальше