Gładzę go raz jeszcze po policzku, ale nic nie mówię.
— Zorientowałem się w niecały tydzień. Co rusz mówiłaś o tym kimś, kogo miałaś poszukać w środku. Myślałaś, że to Cass.
Głaszczę go, nie przestaję, także by uspokoić samą siebie.
— Z początku byłem w szoku. Wcześniej wydawałaś mi się taka dynamiczna, pewna siebie i opanowana — już i tak nieźle mnie trafiło, kiedy obudziłem się w tym ogromnym, niezdarnym cielsku, ale jak zobaczyłem ciebie, naprawdę się przestraszyłem. Najpierw myślałem, że się pomyliłem, ale nie. Dlatego siedziałem cicho.
Przestaję poruszać dłońmi, zostawiam jedną na jego ramieniu, a drugą obok jego głowy.
— Drugiego dnia o mało co się nie zabiłem, a ty nic nie zauważyłaś.
Cholera. Mrugam.
— Ledwo sobie radziłam z własnymi problemami — udaje mi się wykrztusić.
— Tak, teraz to rozumiem. — Głos ma łagodny, niemal ospały. — Ale przez jakiś czas nie umiałem ci tego wybaczyć. Bo wiesz, ja już tu byłem. Znaczy, nie tu konkretnie, ale w czymś podobnym.
— U lodowych ghuli? — pytam, zanim zdążę ugryźć się w język.
— Tak. — Tężeje, potem się unosi. — Cała planeta przedakceleracyjnych istot rozumnych, które pewnie nie przetrwają bez pomocy z zewnątrz, bo rozwijanie technologii od zera zajęło im tyle czasu, że prawie wyczerpali łatwo dostępne paliwa kopalne. — Opuszcza nogi i siada prosto, obok mnie, choć na tyle daleko, że nie sięgam do niego. — Żyjących, mnożących się, umierających ze starości, czasem toczących wojny, a czasem ginących z głodu, w katastrofach i epidemiach.
— To ile ty tam byłeś? — pytam.
— Dwa giga. — Odwraca głowę i patrzy mi w oczy. — Należałem do, eee… jednostki reprodukcyjnej, można by powiedzieć. Rodziny. Byłem lodowym ghulem, rozumiesz. Od późnej młodości aż po starość, ale nie chciałem, żeby musieli się mną opiekować — uciekłem w tundrę i przez netlink poprosiłem o transfer. W ostatniej chwili. Byłem śmiertelnie chory i niemal przykuty do gniazda. — Wydaje się teraz nieobecny. — Wszystkie znane nam rasy rozumne i korzystające z narzędzi, przed Akceleracją mają strategię reprodukcyjną typu K [3] Typ K — rozmnażanie późne, mała liczba potomstwa o dużym prawdopodobieństwie przeżycia (duże ssaki, ptaki); typ R — rozmnażanie szybkie i bardzo duża liczba potomstwa o niskim prawdopodobieństwie przeżycia (bakterie, ryby, gryzonie) (przyp. tłum.) .
. Przeżyłem swoich partnerów, ale miałem troje dzieci, ich zestaw cis-partnerów i trans-partnerów oraz więcej wnuków niż… Wzdycha.
— Czy chcesz, żebym to wszystko wiedziała? — pytam. — Jesteś pewien?
— Sam nie wiem. — Patrzy na mnie. — Chciałem tylko, żebyś wiedziała, kim jestem i skąd przychodzę. — Wbija wzrok w kamienie pod stopami. — A nie, kim jestem teraz, bo to żenada. Czuję się brudny.
Wstaję. Myślę, że dość już się nagadał.
— Posłuchaj, powiem wprost. Jesteś byłym ksenoornitologiem, który za bardzo zbliżył się do swoich badanych i stracił stabilność emocjonalną. Jesteś ciężkim przypadkiem dysforii wizerunku własnego ciała, której nie wykryło YFH w tej swojej pretekstowej ankiecie wejściowej, dobry jesteś w wyparciu, samozaparciu i tak dalej, i żałośnie nieudolny w samobójstwach. — Wbijam wzrok w niego. — Coś jeszcze? — Chwytam go za rękę. — Coś jeszcze?!
W tym momencie dociera do mnie parę rzeczy jednocześnie. Jestem na niego naprawdę, naprawdę wściekła, choć to zupełnie nie to — to nie złość, jaką czułoby się wobec obcego lub wroga. I choć ćwiczyłam jak zwariowana i jestem w o wiele lepszej kondycji, niż kiedy tu wchodziłam, Sam też stoi, ma nade mną ze trzydzieści centymetrów i trzydzieści kilo przewagi, bo jest mężczyzną i do tego zbudowanym jak czołg. Może to nie najmądrzejsza rzecz, wrzeszczeć w twarz komuś o tyle większemu i rozchwianemu emocjonalnie na skutek złych doświadczeń, ale mam to gdzieś.
— _ _ — cos mruczy.
— Co? — gapię się na niego. — Możesz powtórzyć?
— _ _ — mówi tak cicho, że nie słyszę tego przez szum krwi w uszach. — Dlatego się nie zabiłem.
Kręcę głową.
— W ogóle cię nie słyszę.
Wytrzeszcza oczy.
— Kim ty jesteś dla siebie? — pyta.
— Zależy. Byłam historykiem, dawno temu. Potem przyszły wojny i byłam żołnierzem. A potem żołnierzem, który potrzebuje wiedzy historycznej, a potem straciłam pamięć. Teraz jestem rozkojarzoną, byle jaką gospodynią domową i bibliotekarką. Ale wiesz co ci powiem? Któregoś dnia znowu będę żołnierzem.
— Ale to wszystko jest na zewnątrz. To nie ty. Nic nie chcesz mi powiedzieć! Skąd pochodzisz? Miałaś kiedyś rodzinę? Co się z nią stało?
Jest podenerwowany i nagle zdaję sobie sprawę, że się mnie boi. Boi? Mnie? Cofam się o krok. I wtedy dociera do mnie, jak zapewne wygląda teraz moja twarz. Jakby ktoś mi w jednej chwili zastąpił całą krew lodowatą wodą: jego pytanie przywołało moje wspomnienie, które wcześniejsze ja umyślnie zapomniało jeszcze przed operacją — bo wiedziało, że znów się wynurzy. Zapomnienie bolało, lecz świadomość, że zostanie wykasowane prostacką chirurgiczną interwencją, była jeszcze gorsza. Prostuję się na ławce i odwracam od niego wzrok, bo nie mam ochoty patrzeć, jak mi współczuje.
— Wszyscy zginęli w czasie wojny — słyszę własny drewniany głos. — I nie chcę o tym gadać.
* * *
Kiedy śpię, z czeluści stłumionych wspomnień wyłania się jeszcze jedno okropieństwo i przychodzi z wizytą. Tym razem wiem, że jest autentyczne, wierne i naprawdę mi się przydarzyło — w żaden sposób nie jestem w stanie zmienić choćby najdrobniejszego szczegółu — i właśnie to jest w nim najkoszmarniejsze.
Zakończenie już zostało napisane i nie jest to happy end.
W tym śnie jestem smukłym mężczyzną, ortohumanoidem z długimi, rozpuszczonymi zielonymi włosami i, jak mówią moi partnerzy, zachwycającym śmiechem. Jestem o wiele młodszy (mam zaledwie trzy giga) i szczęśliwy, przynajmniej na początku. Żyję w stabilnym rodzinnym związku z trzema innymi głównymi partnerami, i miewam rozmaite okazjonalne kontakty z pięciorgiem czy sześciorgiem przyjaciół do seksu. Jesteśmy w pełni biseksualni, albo z natury, albo dzięki pożyczonym od szympansów bonobo modyfikacjom układu limbicznego. Mamy dwoje dzieci i myślimy o uruchomieniu kolejnej dwójki za jakieś pół giga. Mam pracę — zajmuję się badaniem historii teorii umysłu, aspektu ideologii kultury, który nabrał ważności dopiero po Akceleracji i który to wchodzi, to wychodzi z mody, ale dla mnie osobiście jest niezmiernie istotny. Ta dziedzina mówi nam, na przykład, że przez prawie gigasekundę podczas dawnego XXIII wieku większość ludzkości na uchodźstwie stała się zimbo — półświadomymi automatami funkcjonującymi pod egidą wyższego umysłu. Badam z wielkim zainteresowaniem, jak to się stało i jak rozpadła się ta poznawcza dyktatura. Wymaga to też sporo wypraw w teren, do dawnych świątyń pamięci.
Wskutek jednego z takich wyjazdów nie ma mnie w domu z rodziną, kiedy znikąd atakuje Osobliwa Żółcień i wymazuje spore połacie historii, zabierając ze sobą całą międzygwiezdną cywilizację oraz (dla osobistego rysu) moją rodzinę.
Kiedy pojawia się po raz pierwszy, goszczę akurat, we własnej fizycznej osobie, na Ruchomym Archiwizatorze i Dezasemblerze Układów Gwiezdnych. RADUG to powolny, ociężały statek kosmiczny, w zasadzie ruchomy walcowaty habitat, napędzany plazmą przesyłaną przez bramkę T z wnętrza odległego nadolbrzyma typu Ao. Pełza z niską relatywistyczną prędkością pomiędzy układami brązowych karłów, które w tej części galaktyki są rozłożone co niecały parsek. Podczas wielogigasekundowych przerw między tymi spotkaniami załoga chroni się w statycznych backupach, ucieleśniając się w okrętowych asemblerach, kiedy tylko znajdzie się coś ciekawego. Statek jest w dużej mierze samowystarczalny i sam się konserwuje (z wyjątkiem podłączenia do gwiazdy oraz obstawionej mocnymi firewallami bramki T prowadzącej na teren instytutu badawczego, który stworzył go wieki temu). Jego wewnętrzne systemy są całkiem odłączone od zewnętrznego ustroju, zaprojektowano go bowiem na misje trwające do terasekundy i od samego początku przewidywano, że w trakcie jego technicznego życia cywilizacja upadnie co najmniej raz. Dlatego przyjechałam osobiście na rozmowę z Veckenem, kapitanem statku, który miał okazję żyć chwilę po poznawczej dyktaturze i może pamiętać jakieś osoby, które ją przetrwały.
Читать дальше