— Oczywiście, że zniknę. — Wzrok Johna się ożywił. — Wyniosę się gdziekolwiek, przecież nie jestem głupi.
— Zgoda.
Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy i Jack Breton poczuł, że w jego głowie dzieje się coś bardzo dziwnego. Jego umysł i umysł Johna zetknęły się. Ten kontakt był ulotny, delikatny jak puch, a jednocześnie przerażający. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło mu się coś tak odległe przypominającego kontakt telepatyczny, ale zrozumiał to z całą pewnością. Zrozumiał też, że John kłamał mówiąc, że zniknie.
— Wydaje mi się, że zdradzamy naturalne predyspozycje w kierunku zjawiska telepatii, która występuje teraz w tak szerokim zakresie — powiedział John spokojnie. — Mimo wszystko nasze umysły muszą być identyczne.
— Przepraszam cię bardzo.
— A ja cię wcale nie przepraszam. Mówiąc szczerze, jestem ci niemal wdzięczny. Nie zdawałem sobie dotychczas sprawy, jak wiele znaczy dla mnie Kate, ale teraz już wiem i nie wyobrażam sobie, żebym mógł tak po prostu sobie odejść i zostawić ją komuś takiemu jak ty.
— Nawet jeśli alternatywą byłaby śmierć?
— Nawet jeśli alternatywą byłoby śmierć. — John Breton zdołał się przy tych słowach uśmiechnąć.
— Niech i tak będzie — rzekł bezbarwnie Jack. — Niech i tak będzie.
— Ale ty byś mi przecież i tak nie darował.
— Ja…
Telepatia działa w obydwie strony, Jack. Przed chwilą dowiedziałem się o tobie tyle, ile ty o mnie. Uważasz, że nie możesz sobie pozwolić na ryzyko pozostawienia mnie przy życiu, ale jest jedna rzecz.
— Mianowicie? — Jack Breton poczuł się nieswojo; wyraźnie tracił inicjatywę w dyskusji, w której powinien mieć zdecydowaną przewagę.
— W głębi duszy ty chcesz mnie zabić. Bo ja uosabiam twoją winę. Jesteś w zupełnie unikalnej sytuacji polegającej na tym, że możesz ponieść najwyższą karę, zabijając mnie, a jednocześnie samemu pozostać przy życiu.
— Pustosłowie, pozwolę sobie powiedzieć.
— Nic podobnego. Nie wiem, co się z tobą działo po śmierci Kate w twoim strumieniu czasu, ale wiem jedno: że cię to okaleczyło psychicznie, Jack. Kiedy stajesz wobec jakiegoś problemu, zamykasz oczy na wszystkie możliwe rozwiązania poza jednym: tym, które zaspokaja twoją potrzebę zabijania.
— Nonsens. — Jack Breton upewnił się, czy małe okienka piwnicy są dobrze zasłonięte.
— Już tego sam dowiodłeś — głos Johna brzmiał sennie.
— Mów dalej.
— Kiedy odbyłeś tę swoją wielką podróż w czasie, wcale nie musiałeś brać sztucera i zabijać Spiedela. Mogłeś osiągnąć to samo albo i więcej wracając do momentu tej mojej głupiej kłótni z Kate, kiedy mi samochód nawalił. Wystarczyło mnie po prostu ostrzec.
— Wydawało mi się, że ci już wyjaśniłem dokładnie ograniczenia fizyki chronomobilnej — odparł Jack. — Nie możesz świadomie wybierać celu podróży, wracasz po prostu do wydarzenia kluczowego, do momentu zwrotnego.
— Właśnie dokładnie o tym mówię! I ja cierpię na hemicrania sine dofore . W ciągu tych ostatnich dziewięciu lat widziałem kolorowe zygzaki i odbywałem podróże w czasie niezliczoną ilość razy — zawsze od sceny tamtej kłótni, ponieważ wiedziałem, że od tego się wszystko zaczęło. Stamtąd się wzięło moje poczucie winy, ale ty nie chciałeś spojrzeć prawdzie w oczy, Jack.
Pogodziłeś się z tym na krótko, a potem — wyznałeś nam to tego wieczora, kiedy do nas przyszedłeś — zacząłeś się koncentrować na scenie zabijania. Zacząłeś widzieć prześwitujące przez ruch uliczny tamte drzewa z parku. A to wszystko dlatego, że ta scena zabójstwa szczególnie do ciebie przemawiała. Był w niej Spiedel — wygodny kozioł ofiarny, na którego mogłeś przerzucić własną winę: w chwili zagrożenia Kate nie było czasu zastanawiać się nad tym, co dobre, a co złe, był tylko czas na zabijanie…
— Mylisz się — wyszeptał Jack.
— Spójrz prawdzie w oczy, to twoja jedyna szansa. Ty i ja byliśmy wtedy jednym człowiekiem, więc wiem, co tkwiło w twojej podświadomości. Ty chciałeś, żeby Kate zginęła. Kiedy Convery zastukał do twoich drzwi po raz pierwszy, usłyszałeś ten sam głos wewnętrzny co i ja, który ci mówił, że teraz jesteś wolny. Ale w tym nie ma nic strasznego. — Powieki Johna opadły, a glos zaczął zamierać. — Nie można kochać kobiety tak, żeby chwilami nie chcieć jej zabić… Przecież ona nie zawsze jest taka, jaką pragnąłbyś ją widzieć… czasem chce być sobą… wszystko polega na tym, żeby umieć się dostosować… trzeba się dostosowywać… — John Breton zasnął z przytuloną do podłogi posiniaczoną twarzą.
— Ty głupcze — powiedział Jack. — Ty biedny głupcze.
Poszedł na górę i zatrzymał się na chwilę z ręką na wyłączniku, zastanawiając się, czy nie zaniedbał niczego; jeśli chodzi o skuteczne uwięzienie Johna. Kiedy odzyska świadomość, będzie się wprawdzie mógł poruszać po centralnej części piwnicy, ale nie znajdzie żadnych narzędzi, za których pomocą mógłby się uwolnić. Pomęczy się trochę, pomyślał Jack ponuro, ale to nie potrwa długo. Zgasił światło i wyszedł zamykając za sobą starannie drzwi.
Podczas kiedy przebywał wewnątrz domku, zdążyło się ściemnić, ale niebo dosłownie rozbłysło feerią światła. Ponad północnym horyzontem rozpościerały się tajemnicze świetliste zasłony czerwieni i zieleni, migocąc i drgając w powiewach niesamowitych słonecznych wiatrów. Jutrzenka była tak kolorowa, że przesłoniła gwiazdy polarne. W pozostałej część nieba świeciły znane konstelacje, ale i one były przyćmione w porównaniu z rozległym obszarem cichej meteorowej pirotechniki. Gigantyczne ulewy meteorów bombardowały ogniem nocne niebo, tu i tam drążąc atmosferę tysiącem ścieżek w nieregularnym rytmie i od czasu do czasu przebijając się jaskrawym, porażającym łukiem w różnych miejscach widnokręgu.
Cała ta fantastyczna sceneria odbijała się w wodach jeziora, zamieniając jego powierzchnię w spienione zwierciadło. Breton patrzył na to przez chwilę niewidzącym wzrokiem, po czym wsiadł do samochodu. Jego dłoń otarła się o gładki czarny przedmiot leżący na przednim siedzeniu. Był to but Johna — ten sam, który zwrócił wtedy uwagę porucznika Convery’ego. Otworzył okno i wyrzucił pantofel, który jednak upadł za blisko, i Jack słyszał, jak obija się o nadbrzeżne kamienie. Wzruszył ramionami, włączył silnik i zatoczył półkole podnosząc fontanny żwiru.
Jadąc w kierunku południowym autostradą na Silverstream, cały czas spoglądał w lusterko: miał uczucie, że go ktoś goni, mimo że poza pulsującym światłem jutrzenki nie było za nim kompletnie nic.
Zajechawszy na miejsce z ulgą stwierdził, że w oknach jest ciemno.
Wstawił samochód do garażu i wszedł do domu tylnymi drzwiami. Spojrzał na zegarek! stwierdził, że nie było go niecałe trzy godziny — choć wydawało mu się, że znacznie dłużej. Idąc przez hol zauważył fiolkę tabletek nasennych leżącą tam, gdzie ją rzucił, zaniósł ją więc z powrotem do łazienki.
Widok własnej twarzy w lustrze podziałał na niego szokująco. Był mizerny, zarośnięty, a poza tym miał na sobie pomięte i zakurzone ubranie. Rozejrzał się po łazience i stwierdził z zadowoleniem, że jest w niej nie tylko brodzik, ale i głęboka wanna. Puścił wodę, a następnie przeszukał szafy, z których wyjął czystą bieliznę, miękką, ciemnozieloną koszulę i spodnie należące do Johna Bretona. Zabrał to wszystko do łazienki, zamknął drzwi i zrobił sobie najgorętszą kąpiel, jaką w życiu pamiętał. W pół godziny później był czysty, odprężony, świeżo ogolony i miał doskonałe samopoczucie.
Читать дальше