Powóz wyruszył na szlak o świcie, przed południem opuścił góry i wjechał na rzekomo starożytną drogę wojskową, która, prosto jak sierpem rzucił, biegła w poprzek kraju do Ocarnio. Saigo nie mógł się oprzeć pokusie sprawienia sobie pierwszorzędnej drogi do stolicy, na wypadek gdyby Sergius musiał z niej korzystać.
Bogatą, pofałdowaną okolicę przecinały rzeki i kanały. Brody i mosty utrzymywano w dobrym stanie. Karczmy były zatłoczone i raz Gabriel z towarzyszami musiał spać w powozie. Tłumy zmierzały na festiwal ludowy w Romeon, stolicy Prowincji Ocarnio, gdzie zanoszono modły do świętych, prosząc o błogosławieństwo dla nowych zasiewów.
— Czy lord Sergius zaszczyci festiwal swą obecnością? — spytał Gabriel.
— Najprawdopodobniej — odpowiedział jeden z pielgrzymów z nadzieją. — Zawsze błogosławi ludzi z miasta ogromną ilością piwa, wina i jadła.
Saigo nie może się powstrzymać, by przed swymi ludźmi nie odgrywać wielkiego pana, pomyślał Gabriel.
— Przy odrobinie szczęścia —nadał — nie będziemy musieli z nim walczyć na jego terenie.
Spokojnie czynili przygotowania.
Za garść złota wynajęli w Romeon pokój, który był już zarezerwowany dla kogoś innego; za garść srebra dostali szybkie konie, by mogli się sprawnie wycofać. Na szczycie wzgórza, za murami, stało miasto, otoczone umocnieniami z czerwonego kamienia, gdzie na wąskich brukowanych przejściach tłoczyli się pielgrzymi.
W końcu placu przed ratuszem, na przybranym girlandami podium, stał honorowy fotel, nad nim baldachim. Na takim fotelu zasiadają zazwyczaj dygnitarze. Gabriel miał nadzieję, że zobaczy wśród nich lorda Sergiusa.
Docierając do miasta, minęli drogę do wiejskiej rezydencji lorda. Według oceny Gabriela, Sergius mieszkał jakieś dwanaście kilometrów stąd.
Gdy przejeżdżali w pobliżu posiadłości Sergiusa, ich reno odbierały bezpośrednie, nieekranowane przekazy tachliniowe. Nic poważnego, mały przeciek, jaki reno normalnie ignorowały, ale to wystarczyło za dowód, że dotarli do właściwego miejsca, a wrogowie nie mają pojęcia, że są podsłuchiwani.
Lord Sergius nie stawił się, lecz owoce jego działalności widoczne były wszędzie: długie rzędy stołów, beczek i kadzi z jedzeniem i piciem, Kolegium Tkaczy Świętego Marka (opiekun — Lord Sergius), Lecznica i Szpital Santa Antonia (ufundowane przez Lorda Sergiusa), Szkoła Powszechna Lorda Sergiusa dla Ubogich Dzieci i Dom dla Starszych i Niedołężnych Świętego Sergiusa (ku czci jego patrona).
— To nieprzyzwoite — rzekła Clancy. Nie nadawała z obawy, że zostanie odebrana przez reno jakiegoś pachołka. — Funduje szpitale, by leczyły ludność z chorób, które sam tu narzucił. Tego, co oni tam wyprawiają, nie można też nazwać leczeniem.
Remmy strzepnął dłońmi.
— On obdarza i odbiera.
Gabriel spojrzał na niego, mając nadzieję, że Remmy powiedział to z ironią.
Stali w niskim pokoju w zatłoczonej dwustuletniej gospodzie na głównym placu miasta. Dzwony kościelne wzywały na nabożeństwo. Powietrze pachniało rozlanym piwem, świętym kadzidłem i kwiatami — girlandy nosili prawie wszyscy na ulicach.
Yaritomo i Quiller, ukwieceni, wyszli do miasta i próbowali uzyskać informację, kiedy oczekuje się lorda Sergiusa.
— Chciałbym pójść na mszę — powiedział Remmy. — Mam za co dziękować. Czy będę wam jeszcze potrzebny?
— Nie sądzę — rzekł Gabriel. — Pomódl się za nas wszystkich.
Remmy szarpnął podbródkiem. Pocałowali się z Gabrielem na pożegnanie i Remmy wyszedł z pokoju. Clancy chmurnie popatrzyła na drzwi.
— Jest wytrącony z równowagi.
— Któż by nie był? — odparł Gabriel. Objął ją w talii, przytuliła się do niego. — A jednak… niepokoi mnie. Zawsze był pobożny, lecz ten nagły przypływ uczuć religijnych ma w sobie coś niezdrowego.
— Przecież ludzie z partii religijnej go torturowali, na litość boską. Można by przypuszczać, że raczej powinno go to zniechęcić do religii.
Jakiś pijany czeladnik zaintonował sprośną piosenkę. Tłum się dołączył. Gabriel wyjrzał przez okno i zobaczył, jak Remmy w nowym kapeluszu z piórkiem, który kupił mu Gabriel, przechodzi przez tłum, zmierzając w stronę niewielkiej miejskiej katedry.
Zapukano do drzwi — wszedł Yaritomo. Nie był wysoki, lecz mimo to musiał pochylić głowę, by nie uderzyć czołem w nadproże.
— Dowiedziałem się od jednego z ludzi Sergiusa, że szef przybywa dziś po południu, by odebrać nagrodę od burmistrza — powiedział.
Gabriel przesunął dłoń wokół talii Clancy, wyczuł pod szarfą pistolet.
— Będziemy przygotowani — stwierdził.
Och, to przecież nie jest Saigo, pomyślał Gabriel, gdy Sergius wysiadł z powozu.
Znał Saiga, a po śmierci Cressidy przestudiował starannie jego oneirochroniczne nagrania. Sergius to nie on. Saigo był niższy i potężniejszy, jak borsuk, natomiast ten, szczuplejszy, przypominał orła. Wyglądali inaczej, poruszali się inaczej… a jasne spojrzenie bystrych tatarskich oczu nie miało nic wspólnego z melancholijnym wzrokiem Saiga, wydawało się czymś bardziej żywiołowym, iskrą wykrzesaną stalą o krzemień.
To może być ciało-kukiełka, Gabriel wiedział o tym, android lub klon sterowany przez oneirochronon. Jeśli jednak pod maską ukrywał się Saigo, czemu kukiełka nie miałaby wyglądać tak jak on — nikogo przecież tu nie musiał zwodzić. A jeśli to Saigo, jakaś część jego osobowości powinna uzewnętrznić się w Sergiusu.
Ale się nie uzewnętrzniała.
Sergius to Aristos lub przynajmniej człowiek z Logarchii. To było oczywiste. Poruszał się elegancko, przesuwając stopy, trzymał się prosto w Postawie Wzbudzania Respektu, jedną dłoń — może podświadomie — ułożył w Mudrę Wrażliwości. Nosił aksamity o barwie głębokiego fioletu, lamowane złotem; miał siwe włosy i brodę w szpic. W tej osobowości tkwiło coś niepokojąco znajomego. Za chwilę, myślał Gabriel, zorientuję się, kim jest Sergius.
Dwaj młodzi ludzie, którzy dołączyli do niego w trakcie uroczystości, także pochodzili z Logarchii. Cechowała ich taka sama jak Sergiusa spokojna pewność siebie, ślizgający się chód i czujna postawa. Ich przenikliwe oczy spoglądały na tłum.
Gabriel przez chwilę wsłuchiwał się w wewnętrzne głosy. Może Głos miał coś do powiedzenia.
Nie, milczał.
Gabriel przepychał się przez tłum do przednich rzędów, cały czas pamiętając, by się garbić. Przystroił girlandami swój kapelusz z szerokim rondem, kwietne naszyjniki spowijały mu szyję, zasłaniając podbródek. A nałożone artystycznie kosmetyki bardzo zmieniły mu rysy twarzy. Długie ciemne włosy zaplótł i wepchnął pod kapelusz.
Podpity tłum okazywał radość. Burmistrz, równie pijany, tłusty, z gołą głową, z medalionem na szyi, stąpał z przesadną ostrożnością na swych spuchniętych, artretycznych stopach. Podreptał przez zasypane kwiatami podium, ucałował Sergiusa w oba policzki, poprowadził do honorowego stolca pod baldachimem. Dwaj asystenci Sergiusa trzymali się z tyłu podium — jeden nosił oficjalny łańcuch, prawdopodobnie dystynkcję sekretarza czy może ochmistrza Sergiusa.
Burmistrz pogładził się po siwej brodzie i rozpoczął przemówienie.
— Ridentum dicere verum ąuid vetat? — zapytał, pokazując, iż jest wykształcony, a potem dość swobodnie przełożył Horacego dla ewentualnych nieoświeconych: — Czemu prawda nie miałaby być radosna?
Burmistrz otrzymał dwukrotnie oklaski — od wykształconych i od prostaków.
Читать дальше