Burmistrz znowu przeszedł na łacinę. Gabriel uznał, że to chwilę potrwa.
Dotarł do pierwszych rzędów, przyczaił się za szerokimi barkami jakiegoś udrapowanego kwiatami wieśniaka, poszukał wzrokiem innych. Quiller zajął już swoje stanowisko po lewej stronie Gabriela, Yaritomo stał tuż za nim. Wielka sylwetka Białego Niedźwiedzia przesuwała się na pozycję po prawej, niedaleko miejsca, gdzie stali dwaj asystenci, i Gabriel widział sunący za nim kapelusz Clancy. Miała na sobie męskie ubranie, gdyż spódnice przeszkadzałyby w ucieczce.
Gabriel czaił się za barczystym gapiem. Sergius w swych fioletowych aksamitach obserwował burmistrza z wyrazem całkowitej uwagi. Daimony były dobre w takich sprawach.
Coś zamigotało w umyśle Gabriela. Prawie pochwycił tożsamość Sergiusa.
Gury, pomyślał dokładnie w tej samej chwili, gdy jego zespół osiągnął gotowość. Ostatni raz widział Sergiusa łysego, z sumiastymi wąsami, otwierającego drzwi powozu Zhenling.
Nie było czasu na analizowanie, co ten fakt oznacza.
— Zabić —rozkazał i wyciągnął broń. Jego reno mignęło, celując w obrazy w oneirochrononie, nałożyło je na obecną rzeczywistość. Gabriel wysunął broń z tłumu, na wysokości biodra barczystego mężczyzny. Nie musiał nawet celować, gdyż zajmowało się tym oprogramowanie.
Gdy wystrzelił pierwszy pistolet, Sergius już się poruszał. Jego receptory przechwyciły impuls tachliniowy — w tak bliskiej odległości Gabriel nie mógł temu zapobiec — i zaalarmowały go, że w pobliżu obecni są przybysze z Logarchii. Biały Niedźwiedź odstrzelił mu część ramienia, kula Yaritoma drasnęła mu plecy i eksplodowała w oparciu fotela, pocisk Gabriela wyrwał kawał czoła z prawej strony.
Sergius nadal się poruszał. Dostrzegł Gabriela i pędził susami wprost na niego. Gabriel miał wrażenie, że w świecących oczach mężczyzny widzi błysk rozpoznania.
Kukiełka. Demony Gabriela zaskrzeczały z trwogą. Nieważne, ile tkanki mózgowej stracił Sergius. Prawdziwy umysł znajdował się gdzie indziej. Będą musieli posiekać go kulami na kawałki.
Gabriel prawdopodobnie przegrał swą wojnę, całkowicie przegrał w tym właśnie momencie. Zalała go rozpacz, podsycając determinację.
Jeden z dwóch asystentów — ten z łańcuchem — przewrócił się z krzykiem, trafiony strzałem Białego Niedźwiedzia; drugi, straciwszy część twarzy, nadal stał na nogach.
Pistolet Gabriela zdążył wypluć następny pocisk, nim zaniepokojony wieśniak odwrócił się i zmienił linię strzału.
— Co to takiego, cudzoziemcze? — spytał mężczyzna, spoglądając na broń.
— Gabriel! — wyskrzeczał Sergius. Słowo było zdeformowane z powodu strzaskanej szczęki. Yaritomo i Biały Niedźwiedź nadal pakowali w niego pociski. Bryzgając czerwienią, Sergius skakał przez pokrytą kwiatami barierkę, fioletowy płaszcz powiewał za nim. Burmistrz dopiero teraz, w połowie swej łacińskiej frazy, zorientował się, że coś nie gra. Osłupiały tłum zatoczył się w tył, gapie wpadali na siebie, każdy rzucał się wprzód, by lepiej widzieć. Rozległy się wrzaski. Gabriel wyswobodził rękę, wystrzelił jeszcze kilka pocisków.
— Co to jest, cudzoziemcze? Broń? — Dłoń podejrzliwego wieśniaka zamknęła się na jego przegubie.
Sergius był tuż tuż, Gabriel dźgnął kciukiem barczystego mężczyznę w oko, wyswobodził rękę, ponownie wypalił. Okrwawionymi palcami Sergius usiłował dźgnąć go w oczy. Gabriel gwałtownie cofnął głowę, wpakował lufę pistoletu w gardło Sergiusa, wypalił. Dzikie szponiaste dłonie chwyciły go już za ramiona — dopiero wtedy jedna z kul Gabriela rozłupała kręgosłup Sergiusa i przerwała ulepszone połączenie między ciałem a umysłem.
Drugą kukiełkę, jednego z asystentów Sergiusa, rozbił na kawałki skoncentrowany ogień Białego Niedźwiedzia i Clancy. Mężczyzna z łańcuchem — prawdziwy człowiek — od dawna już wtedy nie żył.
Cofając się od poszarpanego, zakrwawionego trupa Sergiusa, Gabriel widział wściekłe oskarżenie, nadal palące się w jego inteligentnych jastrzębich oczach.
Uciec było łatwo. Pięcioro ludzi wiedziało, co robi, reszta tłumu — nie. Remmy trzymał konie w bocznej ulicy. W tym samym momencie, gdy wszyscy dosiedli koni, a Manfred wskoczył na siodło Gabriela, Biały Niedźwiedź sformował je w rząd i skierował ku wrotom miejskim. Pokłusowały, bijąc kopytami ziemię w synchronicznym rytmie. Pozostali podążyli za nimi. Zostawiali za sobą powóz, lecz fryzyjczyki transportowały większość sprzętu, łącznie ze skrzynką wytwarzającą pieniądze.
— Do posiadłości Sergiusa —polecił Gabriel. — Musimy znaleźć prawdziwego człowieka, zabić go, przejąć jakoś dowodzenie.
— To najprawdopodobniej niemożliwe —rzuciła Clancy.
— Najprawdopodobniej.
— Doskonale.
Akceptowała los w sposób szalony i rozkoszny. Miłość i rozpacz śpiewały w sercu Gabriela.
Gabriel był pewien, że tylko jeden z ich grupy nie umrze w ciągu następnych kilku minut.
Tłum pierzchał fryzyjczykom z drogi. Wrota miejskie mieli przez chwilę wysoko nad sobą, potem zostawili je z tyłu. Gabriel spiął konia ostrogą, podjechał do Remmy’ego, pocałował go, wcisnął mu w dłoń woreczek złota.
— Nie udało nam się i teraz umrzemy — rzekł. — Uciekaj do granicy i niech cię moja miłość prowadzi.
Wziął na ręce Manfreda i przekazał teriera Remmy’emu. Remmy spojrzał na niego, oczy nabiegły mu łzami, potem popędził piętami konia i już go nie było. Gnał po bezdrożach na wschód. Koń zapasowy kłusował tuż za nim, przywiązany rzemieniem. Biały Niedźwiedź usunął fryzyjczyki z drogi i cała reszta pogalopowała na swych szybszych koniach na zachód, ku posiadłości Sergiusa. Fryzyjczyki szły za nimi swym dudniącym chodem.
Będziemy musieli utorować sobie drogę ogniem, sądził Gabriel. Jeśli jednak Sergius — Gury — był sprytny, już opuścił to miejsce.
Ale nie mieli już dokąd jechać, nie mieli nic innego do roboty.
Bogata okolica przemykała obok. Pieśń żałobna grała w sercu Gabriela. Rogi, kontrabasy, czasem odzywała się grzechotka.
Szkoda, że nigdy nie zapisze tych dźwięków. Koń pod Gabrielem mknął z łatwością po prymitywnej drodze. Podkowy krzesały iskry na kamieniach.
Docierali już do domu, kiedy nadszedł koniec. Wjechali pędem na trawiasty pagórek, Gabriel prowadził. Ze szczytu otworzył się przed nim widok — biały dom nad połyskującym sztucznym jeziorem, dom cały ze szkła, bogato rzeźbiony, beztroska fantazja, nie przypominająca niczego na tej planecie. Nad wszystkim górowała wieża z kopułą w kształcie makówki.
Gabriel miał tylko chwilę, by to sobie uzmysłowić, zdać sobie sprawę z głębi tego całego spisku i zdrady. Wtem padł na niego cień — w górze wisiał prom, latacz osobisty na cichych, dwunastometrowych skrzydłach. Gabriel nie dostrzegł nikogo, kto by mógł stanowić cel, a wobec statku jego broń była bezsilna.
— Rozproszcie się —rozkazał Gabriel i podniósł pistolet, by wystrzelić pozostałą zawartość magazynku. Pusty gest, lecz tylko to mógł zrobić. Prom już strzelał. Pojemniki z gazem wybuchały wokół przerażonych koni. Gabriel nakazał sobie wstrzymanie oddechu, lecz nie miało to znaczenia. Czuł, jak poszczególne jego części wyłączają się, gdy ogarniał go gaz. Koń zatoczył się pod nim. W mózgu orkiestra grała mu symfoniczny Armagedon.
Na kulejącym koniu podjechał do Clancy i zdążył ją pocałować, nim jego arab potknął się i świat wokół zniknął.
Читать дальше