Jednak Aristos, który poważyłby się zgładzić Najstarszego, musiałby być niezwykłym śmiałkiem. I szaleńcem, gdyby chciał dokonać tego już teraz, stosując tę samą co poprzednio metodę.
Czy zamierzali zabić każdego, z kim Gabriel się potajemnie kontaktował?
Postanowił ostentacyjnie przeprowadzić prywatne rozmowy z jak największą liczbą osób.
Wszystkich ich zaprosi tutaj, do gospodarstwa Cressidy.
Teraz jednak ujął Pan Wengonga pod rękę i z powrotem wprowadził go do Persepolis.
Maszyna Horusa, bezpieczna w zaciszu Pyrrho, była gotowa. Czekała tylko na odpowiedni test.
Przyjęcie Gabriela zakończyło się sukcesem. Ludzie dobrze się bawili. Z kilkoma osobami Gabriel rozmawiał w zakątku Cressidy. Niewiele się dowiedział — parę osób uważało jego zaproszenie za przejaw złego smaku. Han Fu drgnął, gdy minął drzwi, ale Gabriel nie rozpoznał, czy były to wyrzuty sumienia, czy też Han po prostu zauważył w tamtej chwili, że Dorothy St John, przebrana za drogocennego skarabeusza, wślizgnęła się, łapiąc go za ramię maleńkimi szmaragdowymi pazurkami — oprogramowanie komunikacyjne wszczynało alarm, gdy tylko przekroczyli próg.
Gabriel doszedł do wniosku, że Dorothy mogła podsłuchać coś istotnego i postanowił porozmawiać z nią przy najbliższej okazji. W tamtej jednak chwili zbyt go bawiły wrażenia jego zszokowanych kolegów.
Gdy pożegnał się z ostatnim gościem, opuścił oneirochronon i poleciał do Fali Stojącej. O wschodzie była cała różowa. W wąwozie na trawie obok wodospadu zastał Marcusa siedzącego w pozycji półkwiatu lotosu. Oczy miał zamknięte, bezgłośnie poruszał wargami. Gabriel mu nie przeszkadzał; obserwował wędrujące powoli po ścianach kanionu słoneczne światło. Ostre jasne promienie oświetlały warstwy czerwone, szare, zielone i tworzyły wciąż wydłużającą się tęczę w wiszącej nad wodospadem mgiełce. Gabriel kazał, by Wiosenna Śliwa wzniosła się w nim i dostrzegła wszystkie szczegóły. Nigdy przedtem nie zauważył maleńkich różowych pączków w mchu u stóp wodospadu czy mgły białych kwiatów wysoko na ścianach kanionu, przesyconych słońcem i rosą.
Razem z Wiosenną Śliwą w milczeniu obserwował krajobraz. W umyśle Gabriela plątała się melodia, którą zamierzał zadedykować Clancy.
— Dziękuję, że pozwoliłeś mi skończyć — powiedział Marcus. Wstał i z przyzwyczajenia przyjął Drugą Postawę Formalnego Szacunku. Uśmiechając się, podszedł do Gabriela.
— Pracowałem nad projektem autobusu wycieczkowego, w którym widoczność wynosiłaby trzysta sześćdziesiąt stopni… Z przezroczystymi oknami. Problemem są panele słoneczne, które muszą być nieprzezroczyste, by w ogóle pracowały. Doszedłem jednak do wniosku, że jeśli zrobią przezroczyste fotele, to mógłbym pod nimi umieścić panele… — Pocałował Gabriela na przywitanie. Pasażerowie blokowaliby nieco dostęp słońca i mieliby w pewnym stopniu przesłonięty widok drogi, ale chybaby im to nie przeszkadzało. Zjesz śniadanie?
— Tak. Bardzo chętnie.
Marcus był ubrany w koszulę bez rękawów i luźne spodnie, miał nagie stopy. Gabriel ruszył jego śladem po wilgotnych marmurowych schodach domu. W kuchni przyglądał się, jak Marcus przyrządza omlet ze smardzami, chudym bekonem i cebulką pochodzącą z uprawianego za domem warzywnego ogródka.
Przez otwarte okna dolatywał śpiew ptaków.
— Zagospodarowałeś się, jak widzę — powiedział Gabriel.
— Przynajmniej szafki są skończone. Mam gdzie wstawić garnki. Marcus sam zaprojektował wyposażenie kuchni, opatentował projekt i zarabiał na jego sprzedaży. Zsunął omlet na talerz — kwiatowa kompozycja Wiosennej Śliwy w stylu „poranny ogród” — postawił potrawę przed Gabrielem, a sam usiadł naprzeciw przy stole. Ponad ich głowami wodospad leciał w mgłę i tęczę.
— Wkrótce wyjeżdżam — oznajmił Gabriel. — Na rok, może trochę dłużej. Daleka podróż kosmiczna w celach badawczych.
— Nie znosisz podróży kosmicznych. Nie spotkałem nigdy tak kiepskiego podróżnika jak ty.
— Nie jestem aż tak zły.
— Jesteś, jesteś. Nienawidzisz przebywać w zamknięciu. — Marcus zamyślony jadł omlet. — Oczywiście jadę z tobą.
— Nie wiem, czy byłoby to stosowne.
Marcus pochylił się na krześle. W jego oczach odbijały się tęcze wodospadu.
— Dlaczego? Bo będzie tam Clancy? Lubię doktor Clancy. Codziennie rozmawiamy ze sobą. Znakomicie się rozumiemy.
— Na tym statku będziemy pracować z nano. A ty nie jesteś specjalistą w tej dziedzinie.
— Właśnie nad nano muszę pracować, by przygotować się do egzaminów. Przekonywałeś mnie, że powinienem powtórnie do nich przystąpić. Gdy nauka stanie się zbyt nużąca, mogę zająć się własną pracą.
— Ponadto — ale proszę, nie rozpowiadaj tego — jest to ryzykowne. Tam, gdzie jedziemy, może być niebezpiecznie.
— Tu też jest niebezpiecznie — odparł Marcus.
Nerwy Gabriela odezwały się zimnym dźwiękiem. Spojrzał uważnie na Marcusa.
— Co do ciebie dotarło?
Marcus uśmiechnął się tajemniczo.
— Nic szczególnego. Ale chcesz zostawić mnie tu na Illyricum z twą matką, Gabrielu. Wydzwania do mnie dwa, a nawet trzy razy dziennie i namawia, bym przeniósł się do świątyni, gdzie mogłaby się zająć mną i naszym dzieckiem.
— Prosiłem ją, by zostawiła cię w spokoju.
— Zaczęła naciskać, gdy tylko sprowadziłem się do Fali Stojącej. Nie zamierza zrezygnować.
— Moje pozostałe dzieci jakoś jej uniknęły — oświadczył Gabriel, jedząc omlet. — Nasze też jej uniknie.
— Powiedziałem domowemu reno, by nie przyjmowało od niej telefonów. Ale teraz ludzie znoszą wota pod bramę frontową. Co mam robić z tymi gratami?
— Każ wszystko uprzątnąć robotom.
— Część z tych rzeczy jest wartościowa.
— Przekaż na jakiś dobroczynny cel. Lub odeślij do mojej matki.
— Wolałbym stąd zwiać do chwili urodzenia dziecka. Z lekarzem i pozostałymi rodzicami dziecka.
Gabriel spojrzał na Marcusa. W powietrzu unosił się śpiew ptaków.
Nigdy nie potrafił odmówić ludziom, którzy mieli do niego uzasadnione prośby. Marcus miał rację — Gabriel nie znosił podróży kosmicznych, nienawidził zamknięcia, tego nierzeczywistego komfortu w oneirochrononie, który jako nierealny, stanowił małe pocieszenie. Dzięki Marcusowi czas mógłby płynąć szybciej.
Ponadto Marcus terminował ostatnio u Saiga, więc jego doświadczenie może się przydać.
— Postaram się zapewnić ci jak największe bezpieczeństwo oznajmił.
Gabriel szybował przez bezkresne aksamitne głębie przestrzeni oneirochronicznej. Ponad nim, atomisko na atomisku, rozciągała się długa spleciona tkanina horusowej maszyny. Skorupy elektronowe jeżyły się jak luminiscencyjne planety, kodowane barwą według stanów swej energii; fotony, wymieniając energię elektromagnetyczną, brzęczały jak szerszenie; kwarki zmieniały położenie, tańcząc jakby w balecie w sercach atomów.
Nowe pasożytnicze nano gotowe było do wypuszczenia w zamieszkałą przez ludzi przestrzeń i Gabriel zamierzał je wypuścić. Przedtem jednak chciał sobie zapewnić jak największe bezpieczeństwo.
Tę część zadania traktował z największą uwagą. Co sześć miesięcy ogłaszał w swej domenie Dzień Nano. Dokonywał wówczas przeglądu prac wszystkich projektantów nano, nim udzielił pozwoleń i przyznał patenty. Sam przeprowadzał symulacje, obserwował, jak materiał rośnie, potem pogrążał się w symulację i obserwował, jak nanomechanizmy pracują, jak atomy się przestawiają, rekombinują, łączą. Interweniował brutalnie — wprowadzał zakłócenia kwantowe, które zmuszały nano do mutacji i przyjęcia form trudniejszych do opanowania. W każdym projekcie znajdował defekty — słabości ujawniały się zwykle przy przejściu z jednego stanu do innego, gdy jeden zestaw nano kończył swoje zadanie i miał przybrać inną formę lub się rozpuścić. Wtedy Gabriel dokonywał zmiany programu — przedłużał istnienie nano ponad zaplanowany okres trwania lub powodował, że nano szalało. Napadał każdą strukturę specjalnymi artyfagowymi nano atakującymi, które wytworzono od czasu zagłady Ziemi 1, by zapobiec rozszalałym mutacjom tego materiału. Potem porównywał swoje wyniki z zachowaniem znanych, zarejestrowanych już nano, o udowodnionych zabezpieczeniach i podobnych funkcjach.
Читать дальше