— Poranne doniesienia mówią, że pańska siostra zamierza poślubić lorda Odę. Proszę przekazać jej moje powinszowania.
— Zna pani Vipsanię?
— Oczywiście. Nasze rodziny poznały się dość dawno temu, gdy pan był poza planetą i zdobywał sławę. — Uśmiechnęła się. — W tych okolicznościach nie można oczekiwać, że będzie pan znał wszystkich przyjaciół pańskich sióstr.
Martinez podniósł delikatną filiżankę z wzorem liści — Sula na pewno by wiedziała, skąd ta porcelana pochodzi — i poczuł dymny aromat herbaty. Już miał powiedzieć, że nie widział Terzy na wczorajszym przyjęciu, ale uświadomił sobie, że przecież jako osoba w żałobie nie mogła przyjść.
Upił łyk herbaty, by dać sobie czas na przygotowanie neutralnej uwagi.
— Cudowna herbata.
— Z naszej posiadłości w górach To-bai-to — wyjaśniła. — Liście z pierwszego zbioru.
— Bardzo smaczna.
Martinez czuł chłód zmierzchającego dnia, ale herbata go rozgrzewała. Wyszedł po półgodzinie, które spędził na przyjemnej pogawędce z kobietą o łagodnym głosie, przy dymnej herbacie i wśród słodkiego zapachu kwiatów lu-doi.
Gdyby spotkał Terzę rok temu, postarałby się złożyć ponowną wizytę, ale teraz, gdy drzwi pałacu Chenów zamknęły się za nim, od razu powędrował myślami do Suli.
Zjedzą kolację, potem wspólna wyprawa do teatru lub klubu, a potem w jej mieszkaniu, w łóżku, zanurzą się w zapachu Zmierzchu na Sandamie.
Wrócił do pałacu Shelleyów, odkręcił gorącą wodę i wlał do kąpieli olejek chmielowy. Wtedy przypomniał sobie, że miał wysłać wiadomość do dowódcy eskadry Do-faqa. Sprawa jest pilna, pomyślał, więc lepiej zrobię to natychmiast.
Wyszczotkował włosy, a gdy zapinał mundur, lekko się zaniepokoił, gdyż palce nie napotkały przy szyi medalu Złotego Globu. Przeszukał kieszenie i nagle przypomniał sobie, gdzie go ostatnio widział: order na wstążce zwisał z uniesionego fallusa jednej z postaci, wygiętych nad łożem Suli.
Trudno. Wtedy wydawało się to zabawne.
Postanowił przesłać wiadomość bez medalu. Usiadł przy biurku, włączył kamerę zainstalowaną w lustrze i wygłosił pełne uszanowania, umiarkowanie przypochlebne przemówienie.
— Z zainteresowaniem czekamy na uwagi, jakie zechciałby pan poczynić — zakończył.
Patrzył, jak jego słowa drukują się na biurku, dokonał drobnej redakcji i ponownie całość zarejestrował, bez zbędnych przerywników i z bardziej uładzonymi zdaniami. Dołączył kopię planu, załadowaną z pamięci mankietowej bluzy, i wszystko wysłał. Transmisja zajmie trzy, cztery godziny, zastanie eskadrę Do-faqa pędzącą po drugiej stronie Shaamah, więc odpowiedzi można się spodziewać najwcześniej następnego dnia rano.
Wypełniwszy obowiązek wobec imperium, Martinez rozebrał się i wszedł do wanny. Zapach chmielu napływał do nozdrzy. Para unosiła się. Ciepło przenikało kończyny.
Wspomniał, jak światło świec igrało na krągłościach ciała Suli. Dotyk jej ust. Wspaniałe szaleństwo w jej oczach, gdy pomagała mu naszkicować plan operacyjny.
Zastanawiał się, czy potrafiłby dalej żyć bez tych wrażeń.
Odezwał się komunikator podwójnym sygnałem: w sypialni i w łazience. Martinez chciał odpowiedzieć, ale doszedł do wniosku, że zasługuje na spokojne chwile w kąpieli.
Sygnał zamilkł. Cisza trwała kilka sekund, po czym zadzwonił komunikator mankietu wyższym tonem niż tamten domowy. Martinez pomyślał, że wiadomość raczej nie zasługuje na to, by wychodził z wanny i odpowiadając, jeszcze moczył rękaw bluzy.
Tym razem cisza trwała kilka minut. Martinez kazał kranowi dolać gorącej wody. Zamknął oczy i już zapadał w drzemkę, gdy z trzaskiem otworzyły się ciężkie tekowe drzwi pokoju, aż zatrząsł się cały dom.
— Cholera, Prony, biorę kąpiel! — wrzasnął kapitańskim głosem. Irytowały go te gwałtowne wejścia Sempronii.
Jeśli zacznie ciskać przedmiotami, będę w wannie idealnym nieruchomym celem, pomyślał.
— Nie jestem Sempronią — rozległ się lodowaty głos. Martinez spojrzał z wanny i zobaczył stojącą w drzwiach Vipsanię.
— Nigdy nie odpowiadasz na wezwania? — spytała ostro. — Na dole zwołaliśmy pilne zebranie rodzinne. Mamy kryzys, i to bardzo poważny.
Vipsania odwróciła się i wyszła.
— Kontrakt małżeński nie wypalił? — zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi.
Wytarł się, narzucił na siebie coś luźnego i zbiegł na dół. W jednym z salonów zastał Vipsanię, Walpurgę i Rolanda, który odwrócił ku niemu głowę.
— Zamknij za sobą drzwi — polecił brat. Miał ponurą minę. — Nie chcę, żeby podsłuchiwał ktoś spoza rodziny.
Martinez zasunął ciężkie drzwi i opadł w miękki fotel. Siostry siedziały na satynowych poduszkach na sofie z kości słoniowej, a Roland, niczym niekoronowany król, zajmował potężny, skórzany fotel z baldachimem.
— Dostałem właśnie histeryczny telefon od P.J. Ngeniego — powiedziała Vipsania do Martineza. — P.J. otrzymał wiadomość od Sempronii, że zrywa zaręczyny i ucieka z innym mężczyzną, „z mężczyzną, którego kocha”, jak określiła.
Martinez poczuł we krwi rozkołysany powoli posępny dzwon fatum.
— Powiedziała, o kogo chodzi? — spytał ze ściśniętym gardłem.
— Chyba nie. Łamiemy sobie głowę, kto to może być — rzekła Vipsania.
— To prawie nie ma znaczenia — stwierdziła Walpurga. — Sempronia nie jest jeszcze w takim wieku, żeby mogła wyjść za mąż bez zgody rodziny.
Roland szarpnął brodą z wściekłością.
— Uciekła z mężczyzną i nie może go poślubić — powiedział z pogardą. — Czy to polepsza sytuację? Gdybyśmy posłali za nią policję lub prywatnego detektywa — rozważał na głos — skandal byłby jeszcze większy. Jedyna nadzieja w osobistym apelu. — Zwrócił się do Martineza. — Czy domyślasz się… masz jakąś wskazówkę… kto to mógłby być?
— Zastanawiam się — odparł Martinez, a myślał: „Shankaracharya, ty mały draniu”. Zwrócił się do Vipsanii. — Jak się czuje P.J.?
— Porażony. Rozpacza. Płacze. — Tonem głosu wyrażała dezaprobatę. — Popełnił chyba błąd i ją pokochał.
— Wszyscy popełniliśmy ten błąd — zauważył Roland ponuro. Przeciągnął dłonią po czole, jakby zmazując kłopotliwe wrażenie. — Nie możemy pozwolić sobie na to, żeby Ngeni stali się naszymi wrogami. To nasi patroni, odgrywają zbyt ważną rolę w naszych planach. — Zwrócił się do Walpurgi: — Bardzo mi przykro, ale poślubisz P.J. Jak najszybciej. Nie możemy przeciągać twoich zaręczyn jak w wypadku Sempronii.
Walpurga przyjęła tę wiadomość z długim westchnieniem. Jej ciemne oczy miały twardy wyraz.
— Dobrze — odrzekła.
Mina Rolanda świadczyła o intensywnych spekulacjach.
— Myślę, że małżeństwo nie potrwa długo. A potem… — uśmiechnął się uspokajająco — spłacimy P.J. i znajdziemy kandydata bardziej ci miłego. — Pogładził dłonią miękki skórzany podłokietnik fotela. — Skontaktuję się z lordem Pierrem i wszystko zorganizujemy.
W Martinezie wzbierała złość.
— Zaraz, zaraz. Te całe zaręczyny z P.J. Ngenim to lipa. Wiem, że to było oszustwo… moje oszustwo, ja to wymyśliłem. To nigdy nie miało być prawdziwe małżeństwo. — Teraz mówił do Walpurgi: — Nie musisz tego robić… nie musisz płacić za błąd Sempronii.
— Ktoś musi za to zapłacić — stwierdziła Vipsania obojętnym tonem. — Inaczej skompromitujemy się w oczach najwyższych parów i rodziny Ngenich.
— Ngeni pogodzą się z tym — rzekł Martinez. — Inni również. Wszyscy wiedzą, co jest wart P.J. Wystarczy go upić, a sam im wszystko o sobie powie. — Wskazał na Walpurgę. — Zabraniam ci wychodzić za niego. Jesteś warta dwudziestu P.J. i wiesz o tym.
Читать дальше