Twarz Martineza rozświetlił triumfalny uśmiech.
— Mogą spalić każde miasto, ale nie Zanshaa. Nie uderzą w stolicę z takich samych powodów, z jakich my nie zrzucilibyśmy na nią kawałków pierścienia… byłaby to profanacja najświętszego miejsca w imperium. Spalić Leże Wieczności? Konwokację? Wielki Azyl? Oryginalne Tablice Praxis? Nie ośmieliliby się.
Radość napłynęła na oblicze Suli.
— Twoje wojsko mogłoby trzymać się w stolicy całą wieczność. Wzruszył ramionami.
— A przynajmniej bardzo długo. Żeby ich pokonać, Naksydzi musieliby przetransportować promami bardzo dużo swoich oddziałów.
— A tymczasem w dalekich rejonach imperium flota odbudowałaby swoją potęgę — powiedziała Sula z satysfakcją. — Żeby tu powrócić…
— Taak. — Martinez rozważał coś. — Ale Naksydzi też się odbudują. Muszą. — Spojrzał na Sulę. — Co by zrobili Naksydzi, gdybyśmy nie bronili Zanshaa? Tylko wysadzili pierścień i wycofali się? Co by zrobili? Gonili nas?
W oczach Suli zapłonął zielony ogień. Rozważała możliwości.
— Nie mogliby.
— Dlaczego?
— Bo nie będą wiedzieli, gdzie flota poleciała. Zanshaa ma osiem wormholi. Jeśli Naksydzi zanurkują w jeden z nich — nawet gdyby to był ten właściwy — nasza flota może zawrócić przez inną bramę i odbić Zanshaa. Jeśli zostawią mniejsze siły do utrzymania stolicy, możemy je zniszczyć. Czyli muszą tu zostać. — Zamyślona, ugryzła kawałek chleba. — Tak, utkną tutaj.
— W takim wypadku — mówił powoli Martinez — nasze siły mogą zrobić coś więcej, niż tylko wycofać się i zająć nieruchome pozycje. Przeciwnie, mogą działać ofensywnie.
Sula koncentrowała się i widać to było po jej twarzy.
— Tak, mogą ominąć Zanshaa i uderzyć w rejony, gdzie Naksydzi przejęli kontrolę. Zakłócić handel, sabotować zaopatrzenie…
— …likwidować posiłki i to wszystko, co właśnie buduje się w stoczniach — dodał Martinez.
— A tymczasem główne oddziały Naksydów utkną przy Zanshaa i będą usiłowały znaleźć sposób na pokonanie twojej armii i zabezpieczenie Górnego Miasta — powiedziała Sula.
— I gdy dokona się dużych zniszczeń i zgromadzą się nowe siły lojalistów…
— My się spotkamy, wrócimy na Zanshaa i odbijemy stolicę! — Sula niemal triumfalnie krzyknęła, lecz jej euforia szybko opadła.
— Ale kto słucha takich jak my? — spytała. — O ile wiemy, flota jest przyszpilona do Zanshaa, ma jej bronić lub zginąć.
Martinez liczył w duchu ludzi, którzy mogliby się przydać. Lord Chen, może lord Pierre Ngeni, Do-faq ostatnio awansowany. Może da się namówić Shankaracharya, by skontaktował się ze swoim patronem lordem Pezzinim.
W razie konieczności lord Said — był obecny, gdy wręczano Martinezowi Złoty Glob i wtedy wymienili ze sobą parę słów. Martinez wiedział, że szef rządu jest człowiekiem zajętym, ale miał nadzieję, że dzięki Złotemu Globowi uda mu się uzyskać krótką rozmowę z lordem seniorem.
— Musimy sformułować wnioski — powiedział powoli. — Formalną propozycję, przedstawiającą wszystkie opcje. — Nie chciał przedwcześnie wyskakiwać z pomysłem, nim cała idea nie dojrzeje. Popełnił ten błąd poprzednio, gdy chodziło o nową taktykę, i naraził się na śmieszność.
Sula była do tego nastawiona sceptycznie.
— Kto to w ogóle przeczyta?
— Pomyślę o tym później. Najpierw propozycja. Sprzątnęli po śniadaniu, zrobili sobie nową kawę i kazali stołowi Sevigny wyświetlić opcje cybernetyczne.
Musieli zredukować swoje pomysły do kilku wykonalnych. W tych sprawach nie warto było nadmiernie rozwijać wyobraźni.
* * *
Po południu Martinez szedł do pałacu Shelleyów, a na ustach ciągle czuł pożegnalny pocałunek Suli. Umysł miał przesycony czymś w rodzaju podziwu. Odnosił wrażenie, że jego mózg wyładował się z całej energii jak kondensator i potrzebuje teraz kilku godzin na regenerację. Wraz z Sulą tworzyli idealny zespół, ich umysły pracowały jak w tandemie. Jedno z nich dostarczało szczegółów, gdy drugie przechodziło do następnego punktu, potem razem opracowywali jakiś szczególnie zawiły problem. Martinez nie pamiętał już, który pomysł zrodził się w czyjej głowie, wszystko było tak gładko, doskonale, zachwycająco sprzęgnięte.
Jak cudowny seks. A to był dodatek do cudownego seksu.
Wskakiwał po schodach pałacu, mrucząc „Ach, kobieto na wybrzeżu”. W foyer spotkał brata, który szykował się do wyjścia. Spojrzał posępnie na Martineza, poprawił płaszcz na ramionach i wygładził klapy.
— Ja tu cały dzień pracuję dla rodziny, a ty przyłazisz po południu do domu i cuchniesz seksualnym zaspokojeniem.
— To mundur — odparł Martinez. — Mundur tak cudownie działa na kobiety.
— Najwyraźniej zdziałał cuda w stosunku do tej Amandy — zauważył Roland. — Może byś jednak łaskawie rozważył bardziej stabilny związek, biorąc przykład z siostry.
Martinez uśmiechnął się w duchu i postanowił nie wyprowadzać Rolanda z błędu co do kobiety, z którą spędził noc.
— A gdzie jest ta szczęśliwa narzeczona?
— U naszego prawnika. Ja też się tam wybieram. — Roland przejrzał się w lustrze i znów poprawił klapy płaszcza. — Trzeba wygładzić ostatnie drobne zmarszczki w kontrakcie małżeńskim.
— Sądziłem, że zmarszczki w kontrakcie to główny sens tego małżeństwa — powiedział Martinez. — Bo wczorajszego wieczoru ani razu nie widziałem razem naszej szczęśliwej pary, a nawet nie słyszałem, żeby wspominano o narzeczonym.
— Słyszałbyś, gdybyś tak dużo nie spał przez ostatnie dni. — Roland podszedł do drzwi i położył dłoń na wypolerowanej mosiężnej klamce, ale w ostatniej chwili odwrócił się do brata. — Ale co w tym dziwnego, że młodzi nie poznali się zbyt dobrze? Co w tym dziwnego, że małżeństwo to sprawa pieniędzy, własności i dziedziczenia? Gdyby nie to, po co zawracać sobie głowę małżeństwem?
— To twoje beztroskie, romantyczne podejście wpakuje cię kiedyś w kłopoty — stwierdził Martinez.
Roland chrząknął zirytowany i wyszedł. Martinez ruszył za nim.
— Więc jakie to klejnoty wpadną w ręce naszej rodziny dzięki temu związkowi? — spytał Martinez, doganiając brata.
— Lord Oda jest bratankiem lorda Yoshitoshiego — wyjaśniał Roland, patrząc przed siebie. — Lord Yoshitoshi ma dwoje dzieci. Starsza córka, lady Samantha, została wydziedziczona z powodów, których nie podano do publicznej wiadomości, ale przypuszcza się, że… — Szukał odpowiednich słów.
— Z tych co zwykle — dokończył Martinez.
— Właśnie, z tych co zwykle. — Roland zmarszczył czoło. — Młodszy syn i dziedzic, lord Simon, zginął przy Magarii. Zatem brat lorda Yoshitoshiego, lord Eizo, zostaje dziedzicem. A lord Oda jest jego najstarszym dzieckiem.
— I prawdopodobnie dziedzicem klanu Yoshitishich. Znakomicie. Ale te spodziewane rosnące szanse lorda Ody nie umknęły uwagi innych klanów, które mają córki na wydaniu. Jak to się stało, że złowiliśmy go dla Vipsanii?
Flegmatyczna mina Rolanda zmieniła się w wyraz ponurej satysfakcji.
— Lord Oda to tylko prawdopodobny dziedzic — wyjaśnił. — Starsi Yoshitoshi są bardzo surowi, świadczy o tym choćby wydziedziczenie córki, i Oda ma młodsze rodzeństwo, które chce prawa dziedziczenia. Ponadto Oda ma pewne długi i wolałby, żeby jego ojciec i wuj nie dowiedzieli się o tym…
Martinez zaczął dusić się ze śmiechu.
— Długi?
— Zwykła sprawa. — Roland uśmiechnął się krzywo.
Читать дальше