Rankiem dowiadywał się, co kochanka jada na śniadanie. Alikhan wiedział co ma podać: mocną kawę i rybę wędzoną lub w galarecie, bo Martinez potrzebował trochę białka na starcie. Sula wolała węglowodany i słodycze: chlebek wroncho z ostrym czatni śliwkowo-imbirowym, przysmażony słodki kozi serek polany dżemem truskawkowym i kawa jak syrop, posłodzona cukrem trzcinowym.
Martinez tryskał energią. Chciał wygłosić przemówienie przed konwokatami, poprowadzić okręt do bitwy, skomponować symfonię. Czuł, że mógłby dokonać tych trzech rzeczy jednocześnie.
Może zaśpiewam arię, pomyślał. „O, kobieto na plaży…”.
Już miał wydobyć z siebie pierwszy dźwięk, gdy zadzwonił komunikator Suli. Sula powiedziała coś do portiera, potem podeszła do drzwi i pokwitowała odbiór koperty od umundurowanego urzędnika. Wróciła do jadalni i złamała pieczęć.
Nerwy Martineza dygotały, gdy pomyślał sobie, że może wysyłają Sulę gdzieś daleko na delegację.
— Rozkazy? — spytał.
— Nie. Proces w sprawie Blitshartsa. — Podeszła do otwartego okna i przysunęła dokument do światła. — Za trzy dni mam złożyć zeznania.
Martinez zauważył, że na jej dolnej wardze coś błyszczy — to plamka dżemu truskawkowego. Miał ochotę ją zlizać.
Sula odłożyła wezwanie. Popatrzyła poważnie na Martineza.
— Po zeznaniach dostanę jakiś przydział. Wkrótce kończy się mój miesięczny urlop.
— Może zostaniesz w stolicy. — Uśmiechnął się. — A jeśli nie, pojadę po prostu za tobą, bo mam jeszcze miesiąc urlopu.
W jej oczach dostrzegł smutek.
— Jeśli Naksydzi nie nadciągną — powiedziała.
— Jeśli nie nadciągną — powtórzył.
Znała szanse równie dobrze jak on. Trzydzieści pięć statków do dwudziestu pięciu, przy czym dwie eskadry lojalistów to prowizorka — zebrano statki, które normalnie nie tworzyłyby jednego oddziału. A ośmiu statków Naksydów, widzianych ostatnio w Protipanu, nadal nie można się było doliczyć.
— Do-faq ćwiczy nowe rozwiązania taktyczne… nasze nowe rozwiązania — powiedział. — Może uda mu się przekonać Michi Chen. Może tych dwoje zdoła przekonać nowego dowódcę floty.
— Sądzisz, że nowa taktyka wystarczy? — spytała Sula. — Wystarczy, by przeważyć szanse na naszą stronę?
— Musielibyśmy mieć dużo szczęścia — odparł powoli, wzdychając.
Zielonymi oczyma patrzyła przez niego w jakąś otchłań czasu.
— Nie bałam się Naksydów aż do tej chwili. — Mówiła dziwnym głosem, rozwlekłe spółgłoski, charakterystyczne dla wymowy z Zanshaa, brzmiały ostrzej. Mięśnie jej twarzy drgały, jakby właśnie uświadomiła sobie, gdzie jest. Skupiła wzrok na Martinezie, na teraźniejszości. — Boję się stracić to, co właśnie odnalazłam — powiedziała głosem, który odzyskał zanshaańską miękkość. — Boję się, że stracę ciebie.
Powolny, smętny dreszcz odezwał się w nim jak karylion. Martinez wstał z krzesła i mocno objął Sulę od tyłu. Odchyliła głowę i oparła mu ją na ramieniu. Martinez zlizał dżem z dolnej wargi Suli.
— Przejdziemy przez to — rzekł. Stłumił ton beznadziei, który już wdzierał się do jego głosu. — Dostanę statek i zażądam, by dano ci przydział na porucznika. Przez połowę każdego dnia będziemy obmyślać strategie w rurze rekreacyjnej, a reszta załogi będzie się śliniła z zazdrości.
Uśmiech zmazał smutek z jej ust. Miękkie, ciepłe włosy pieszczotliwie dotykały jego policzka.
— Nie rozumiem nawet, dlaczego usiłują utrzymać Zanshaa — powiedziała. — Przecież zdrowy rozsądek każe ją zostawić.
Martinez czuł, jak wysychają mu usta. Zimna, wyrachowana energia śpiewała w jego nerwach, gdy udzielał spodziewanej odpowiedzi:
— Zanshaa to stolica. To rząd. Gdy upadnie Zanshaa, z nią upadnie całe imperium. — Gdy to mówił, pojął, że to błędna argumentacja.
— Nieprawda. — Sula odwróciła się i spojrzała na niego poważnie. — Stolica to nie to samo co rząd. Rząd… konwokacja i starsi funkcjonariusze mogą być gdziekolwiek. Powinniśmy wsadzić ich na statek i wysłać daleko od Naksydów.
Obecnie flota jest tu uwiązana — ciągnęła Sula — ma bronić Zanshaa przed siłami, których nie da się pokonać. Buduje się dodatkowe statki, by uzupełnić straty, ale na to potrzeba czasu. — Postukała palcem w jego pierś. — Na wojnie czas to to samo co odległość. Jeśli podciągniemy własne siły w kierunku naszego zaopatrzenia, to cofając się, zbliżymy się do naszych posiłków. Jeśli Naksydzi pogonią za nami, rozciągną swoje linie zaopatrzenia. — Rozchyliła wargi, odsłaniając ostre siekacze. — Zwłaszcza gdy dopilnujemy, żeby nie mogli otrzymać wsparcia stąd, z Zanshaa.
— Jak to zrobić?
Sula wzruszyła ramionami.
— Wysadzić pierścień akceleracyjny.
Martinez mimowolnie spojrzał w sufit, w kierunku srebrnego pierścienia, który od ponad dziesięciu tysięcy lat otaczał planetę.
— Nigdy się na to nie zgodzą — stwierdził. — Zanshaa to centrum. Wszyscy Wielcy Mistrzowie spoczywają w Leżu Wieczności tu w Górnym Mieście. Gdybyśmy rzucali na planetę kawałki pierścienia, byłaby to profanacja. Rząd straciłby legitymację, nikt by go nie słuchał.
Martinez poczuł, jak mięśnie Suli się napinają.
— Po wygranej przez nas wojnie wszyscy by słuchali — odparła. — Nie mieliby innego wyboru. — Miękko uwolniła się z jego objęć i sięgnęła po filiżankę kawy. — Ale i tak do profanacji by nie doszło. Pierścień jest tak skonstruowany, że można go oddzielić od planety.
— Chyba żartujesz.
— Mówię poważnie. Dowiedziałam się o tym, gdy przydzielono mnie do straży terminalu po wybuchu rebelii. Zajrzałam do archiwów, by sprawdzić, gdzie są słabe punkty terminalu. I wtedy dowiedziałam się o zabezpieczeniach wbudowanych w całą strukturę. — Upiła łyk kawy. — Inżynierowie niegłupio to wymyślili. Przygotowali wszystko na wszelki wypadek. Nie chcieli, żeby na planetę spadła cała masa pierścienia, zwłaszcza z antymaterią. Tak więc pierścień umieszczono na takiej orbicie, że gdyby pękły kable, zwolniona siła dośrodkowa łagodnie odepchnęłaby go od planety, a nie pchnęła w jej kierunku.
— Ale trzeba by było podzielić pierścień na kawałki.
— Zgadza się. Inżynierowie wyznaczyli miejsca, gdzie należy umieścić ładunki niszczące. I zostały one tam umieszczone. Były silnie strzeżone przez lata… aż Shaa uzyskali pewność, że pierścień pozostanie w takiej pozycji, w jakiej go umieszczono.
— A liny?
— Gdy pierścień wymknie się z zaczepów, liny owiną się wokół planety.
Sula posmarowała płaski chlebek śliwkowym czatni.
— Inżynierowie sprytnie to zrobili. Mechanizmy zwalniające lin są wbudowane tutaj, na powierzchni planety. Kable ulecą w przestrzeń i więcej ich nie zobaczymy. — Sula ugryzła kawałek chlebka, przeżuła i przełknęła. — Wyobrażasz sobie zdumienie Naksydów: przylatują tutaj, spodziewając się, że wysadzą rząd na pierścieniu i zjadą windą na dół, a w ogóle nie będą w stanie dostać się na planetę. Wszyscy ich oficjele utkną na górze i zaczną wydawać dekrety, których nie będą w stanie wyegzekwować, przynajmniej do czasu, aż sprowadzą dość promów z Magarii, żeby przenieść swój rząd na dół.
Martinez otrząsnął się ze zdumienia nad tym niestandardowym pomysłem i jego mózg już pracował nad wnioskami.
— Na ziemi można byłoby im zgotować gorące przyjęcie. Zgromadziłbym tysiące żołnierzy do obrony miasta Zanshaa.
— I co by to dało? — spytała Sula. — Naksydzi spaliliby twoją armię z orbity.
Читать дальше