— Odszedłem już na emeryturę, milordzie — rzekł Alikhan. — Służyłem trzydzieści lat. Zostałem pana ordynansem tylko po to, by sobie dorobić i mieć jakieś zajęcie.
— Przypuszczam, że każdy emerytowany tranzytowiec, jeśli tylko nie jest kaleką, zostanie powołany do służby, więc problem nie polega na tym, czy służyć, czy nie, ale gdzie i w jakiej randze. Jeśli przyjmiesz awans na porucznika, doprowadzisz „Koronę” do dobrej formy, a gdy na dobre zechcesz odejść na emeryturę, będziesz w wyższej grupie płacowej.
Przez chwilę wydawało się, że Alikhan poważnie rozważa propozycję, ale w końcu pokręcił głową.
— Z całym szacunkiem, lordzie kaporze, nie widzę się w mesie przy stole z tymi wszystkimi młodymi oficerami. Ani ja, ani oni nie czulibyśmy się swobodnie.
— „Korona” potrzebuje również głównego zbrojeniowca.
— Nie, proszę pana — odparł Alikhan zdecydowanie. — Spędziłem w zbrojowniach trzydzieści lat. Jestem na emeryturze.
Martinez wstał.
— Mam przynajmniej nadzieję, że zostaniesz na swym obecnym stanowisku.
— Oczywiście, lordzie kaporze. — Na twarzy Alikhana błąkał się pod wąsiskami uśmieszek. — Co bym zrobił bez swojego hobby?
Martinez właściwie nie wiedział, jakie jest hobby Alikhana. Zaproponował stopień porucznika Maheshwariemu, ale inżynier bez wahania odrzucił ofertę.
— Oficerowie muszą znosić za dużo gówna — odparł i równymi białymi zębami energicznie rozgryzał ostatnie słowo.
Zostawał tylko Vonderheydte… o ile Martinez kogokolwiek chciałby awansować. Zawołał kadeta do swej kabiny; chciał wybadać jego oczekiwania i możliwości. Vonderheydte miał wkrótce przystąpić do egzaminów, jeśli pozwoliłyby mu na to obowiązki. Przed wybuchem rebelii uczył się przedmiotów, w których czuł się słabiej, ale potem był zbyt zajęty.
— Sądzi pan, milordzie, że w ogóle będą jakieś egzaminy?
— Nie wiem, ale warto założyć, że będą — odparł Martinez. Zaproponował, że ułoży mu program nauki oraz pomoże w niektórych przedmiotach. Potem go odprawił. Nie podjął decyzji co do awansu. Wezwał natomiast Kelly na podobną rozmowę i zasugerował, by uczyła się wspólnie z Vonderheydte’em. Roześmiała się głośno.
— Kiedy? Mamy wyznaczone wachty tuż po sobie, na zmianę.
— Rzeczywiście — przyznał Martinez. — Pomogę, gdy tylko będę mógł. — Po chwili dodał: — Szkoda, że choć mam tyle wakatów, nie mogę cię promować na podporucznika. Nie masz dostatecznego doświadczenia.
— Cóż, szkoda, że buntownicy nie poczekali jeszcze rok. — Wzruszyła ramionami i spojrzała na Martineza. — Chcesz dać szanse Vonderheydte’owi?
— Nie znam go zbyt dobrze. A co ty o nim sądzisz? — Kelly przyszła na „Koronę” po dyplomie i znała Vonderheydte’a lepiej niż Martinez.
— Von byłby dobrym porucznikiem — stwierdziła. — Jest sumienny i darzy cię podziwem.
— Naprawdę? — Martinez poczuł lekkie drgnienie próżności. Zaraz jednak przypomniał sobie o dwukrotnym małżeństwie Vonderheydte’a. — Czy wiesz coś o jego życiu osobistym? O jego żonach?
— Miał więcej niż jedną? — spytała Kelly zdziwiona. — Czyli, jak sądzę, wspomina czasami tę ostatnią. Ale… — ciągnęła ostrożnie — wolałabym nie powtarzać tego, o czym mówił mi w zaufaniu.
— Nie proszę cię o złamanie tajemnicy — powiedział Martinez — ale czy nie usłyszałaś czegoś takiego, co by przemawiało przeciwko jego awansowi?
Kelly z wyraźną ulgą przyjęła to, że Martinez nie naciska.
— Nie, lordzie kaporze — odparła.
— Dobrze, dziękuję — rzekł i nie zastanawiając się długo, dodał: — powinniśmy porozmawiać. O rekreacji… sprzed paru dni.
Uśmiechnęła się zaciśniętymi wargami, jakby do siebie.
— Zastanawiałam się, czy ty… no, mów.
— Czy ja co?
Kelly pokręciła głową.
— Ty zacznij, milordzie.
— Właśnie… — patrzył na nią — czy chciałabyś to powtórzyć?
Teraz wybuchnęła śmiechem, takim niesamowitym szczekaniem, jakie słyszał, gdy zaproponował jej to po raz pierwszy. Po chwili dziewczyna spoważniała.
— Lordzie kaporze, chyba wspominałam, że mam chłopaka na Zanshaa. Zbliżamy się tam.
— Racja.
— A ty jesteś teraz kapitanem i… — Przygryzła wargę. — To wszystko zmienia, prawda?
— Owszem.
Zapadła chwila ciszy.
— Uwierz, że to mnie kusi — przyznała. — Ale lepiej tego nie róbmy.
Uczucie ulgi walczyło w sercu Martineza z urażoną próżnością. Wolał widzieć siebie jako mężczyznę, któremu nie można się oprzeć, i niechętnie przyjmował dowody na to, że jest inaczej. Lubił Kelly, ale kochanka na pokładzie statku prawdopodobnie przysporzyłaby więcej problemów, niż był skłonny zaakceptować.
— Masz nade mną przewagę, jeśli chodzi o dojrzałość — stwierdził.
„Wykazuje wielką dojrzałość”, zapisał potem w jej aktach. I po raz pierwszy korzystając ze swej patronackiej mocy, wysłał do Zarządu Floty rekomendację, by Kelly odznaczono za opanowanie i waleczność podczas zestrzeliwania wrogich pocisków, i sugerował Order za Męstwo.
Ciągle odwlekał decyzję, kogo awansować na porucznika. Myśli zaprzątała mu Caroline Sula. Potrzebowała awansu i mecenasa w armii, a przy tym jej przebieg służby był wzorowy.
Trudno jednak było awansować kogoś, kto się nie odzywa. Zastanawiał się, czy nie przesłać jej propozycji, ale bał się odmowy lub — co gorsza — milczenia.
W końcu flota zmusiła go do decyzji. Otrzymał wiadomość, że przydzielono mu uzupełnienie — szeregowców, głównie starych twardzieli odwołanych z emerytury oraz nowicjuszy świeżo ze szkoły treningowej, której większość z nich nawet nie ukończyła. Zgrupowani teraz na Zanshaa, zostaną potem zaokrętowani, gdy tylko statek przycumuje przy planecie. Martinez nic nie wiedział o dwóch z trzech przydzielonych poruczników, ale znał trzeciego, Sibbalda — jako kadet służył razem z nim. Poznał go wówczas jako nieprzyjaznego, sarkastycznego brutala, niekompetentnego, natomiast bardzo wprawnego w popełnianiu błędów i zwalaniu potem winy na innych.
Martinez przesłał raport do floty, informując, że właśnie awansował kadeta Vonderheydte’a do stopnia porucznika, i choć z radością przyjąłby nowego pierwszego i drugiego oficera, z żalem stwierdza, że nie znajdzie miejsca dla porucznika Sibbalda. Potem poszedł do sterowni i powiadomił Vonderhydte’a o awansie.
Tego popołudnia na Vonderheydte’a wypadł obowiązek wygłoszenia mowy. Martinez niezmiernie się z niej cieszył. Nie otworzył szafki ze spiritualiami, ale i tak nie miało to znaczenia.
— Podejrzewam, lordzie, że Zhou i Ahmet prowadzą bimbrownię — zameldował Alihkan następnego ranka, gdy składał pościel Martineza. — Skupują od kucharzy resztki i poddają je fermentacji.
— Na pewno za zyski, które mają z gry w kości. — O tym małym biznesie już kiedyś Martinezowi doniesiono.
— Bez wątpienia, milordzie.
— Ciekawe, kiedy śpią.
Martinez zastanawiał się przez chwilę, co zrobić z tymi nicponiami.
— Póki nie ma problemów z pijaństwem, sugeruję, żeby bimbrownię nakryć dopiero pod sam koniec podróży — powiedział. — Wtedy wymierzymy karę i solidną grzywnę, a zyski z hazardu pójdą na fundusz rekreacyjny.
Alikhan uśmiechnął się z aprobatą.
— Tak jest, milordzie.
— Daj mi znać, jeśli wpadniesz na pomysł, jak uwolnić kucharzy od nielegalnych dochodów.
— Dobrze, milordzie — odparł Alikhan z szerokim uśmiechem. Po dwudziestu jeden dniach paswalski sferyczny Wormhol Numer Dwa przełknął „Koronę”, a na ostatnim odcinku podróży wytracano prędkość. Martinez chciał, by powrót na Zanshaa odbywał się znacznie łagodniej niż wylot z Magarii, i jeśli nie otrzymałby od floty innego rozkazu, zamierzał utrzymać przyjemne jedno g hamowania przez całą podróż.
Читать дальше