Sula prawie nic nie wiedziała o muzyce kameralnej, zawsze traktowała ją z lekceważeniem jako gatunek muzyki, w której trzeba układać własne słowa. Ale Terza wykonywała utwór z takim oddaniem, że Sula pojmowała jego sens, czuła, że muzyka w nią wstępuje, pieści, stymuluje, przyżega nerwy, tańczy w żyłach. To dzięki temu, że Terza w szczególny sposób wstrzymywała oddech przed pauzą, potem zadowolona skłaniała głowę, gdy akord milkł, jej oczy patrzyły gdzieś w dal podczas skomplikowanego ataku na instrument, a w wolniejszych pasażach ruchy stawały się sugestywnie senne.
Po zakończeniu utworu zapadła cisza, a potem Sula przyłączyła się do aplauzu.
— Cieszę się, że miałam okazję zaprosić orkiestrę — wyznała lady Amita w czasie przerwy. — Podczas żałoby nie ma zbytniego popytu na muzyków.
Dotychczas Sula nie zwróciła uwagi na ten aspekt żałoby.
— To cenne, że dała im pani pracę — stwierdziła.
— Terza mi to zasugerowała. Ma wśród muzyków wielu przyjaciół i martwi się o nich. — Na twarzy lady Amity pojawił się niepokój. — Oczywiście nie wyobrażamy sobie, żeby po ślubie spędzała tak wiele czasu z… — w porę powstrzymała się taktownie — z tym rodzajem ludzi.
Przerwa się skończyła i orkiestra wznowiła grę. Sula obserwowała estradę, a potem spojrzała w drugi koniec widowni, gdzie siedzieli Maurice Chen z lordem Richardem i ze świecącymi oczami patrzyli na pełną wdzięku skupioną harfistkę. Sula przypuszczała, że jej własne dokonania nigdy nie wzbudzą takiego podziwu. Była dobrym pilotem i błyskotliwym matematykiem, ale zniszczyła wszelką nadzieję na związek z jedyną osobą, która potrafiła docenić ten szczególny zestaw talentów.
To wcale nie oznaczało, że w ogóle miała jakieś poważne szanse z Martinezem, a już na pewno nie z kimś takim, jak lord Richard. Dawno odkryła, że swym wyglądem przyciąga pewnych mężczyzn do chwili, gdy ich rodzice odkrywają, że Sula nie ma pieniędzy ani perspektyw, i wtedy odciągają młodych ludzi gdzie indziej. I tak się dziwnie składało, że wówczas stawała się atrakcyjna dla ich ojców, którzy kiedyś ożenili się, by mieć dzieci lub przysłużyć się rodzinie, a teraz — owdowiali lub rozwiedzieni — szukali u schyłku życia nieco radości, pięknej towarzyszki przy boku, by wzbudzać zazdrość.
Gdyby Sulę interesowali starsi mężczyźni, zapewne dobrze by się ustawiła, ale w ich skomplikowanym, pogmatwanym świecie byłaby zagubiona. Wyrastała w innym niż oni środowisku i miała mniej od nich doświadczenia. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby grać rolę rozpieszczanej, głupiutkiej lalki wystawianej na pokaz, zabawnej w łóżku, którą odsyła się do sklepu albo fryzjera, gdy dzieje się coś ważniejszego.
Służba we flocie była frustrująca i miała swoje złe strony, ale Sula jakoś to akceptowała. Gdyby nadarzyła się okazja, choćby cień szansy, we flocie Sula mogłaby zrobić karierę.
Po koncercie przekazała Terzie wyrazy uznania.
— Na jakim instrumencie grasz? — spytała harfistka.
— Niestety, na żadnym. Terza okazała zdziwienie.
— Nie uczyłaś się gry w szkole?
— Moja edukacja była… nieco nieregularna. To dodatkowo zdziwiło Terze.
— Uczono cię w domu, lady Sula?
Najwyraźniej nikt nie opowiedział jej o przeszłości Suli.
— Chodziłam do szkoły na Spannanie, ale to nie była dobra szkoła, więc wcześnie ją opuściłam.
W tonie jej głosu coś musiało zasugerować Terzie, że lepiej nie drążyć tematu. Sula uniosła filiżankę kawy.
— To twarda porcelana Vigo, prawda?
To doprowadziło do dyskusji na temat porcelany, a później do wycieczki po zbiorach rodzinnych — oprowadzał lord Richard.
Nigdy nie zawadzi poznać młodego, uprzejmego starszego oficera, pomyślała Sula, i starała się powstrzymać odmówienia mu, że jest idiotą, gdy nieprawidłowo nazywał pewne eksponaty w swej kolekcji.
Jednogłośnie wyznaczono lorda Akzada na seniora Konwokacji. Wybór był oczywisty, Akzad bowiem należał do szacownego klanu Naksydów, z którego wywodziły się zastępy wybitnych urzędników cywilnych i wysokich oficerów floty; Akzad przez większość życia służył w Konwokacji i był wyższym członkiem administracji poprzedniej lady senior.
Spekulowano, dlaczego Akzad nie przeszedł na emeryturę albo nie popełnił samobójstwa wraz z innymi. Prywatnie konwokaci mówili między sobą, że Akzadowi bardziej zależało na najwyższym urzędzie niż na tym, by jego prochy spoczęły obok prochów Wielkich Panów. Przyznawano jednocześnie, że zasługiwał na ten urząd, że będzie administrował bez wstrząsów i innowacji. Konwokacja nie popierała pomysłów modernizacyjnych, zwłaszcza teraz, gdy obywatele czuli się niepewnie po śmierci Shaa i kontynuacja była jak najbardziej pożądana.
Gdy ogłoszono wyniki, Maurice lord Chen, podniósłszy się z fotela, cały czas stał i bił brawo, gdy Akzad zajął miejsce na podium i bardzo uroczyście ubrano go w sztywną, wyszywaną złotymi nićmi togę lorda seniora, po czym wręczono mu bardzo długą różdżkę z polerowanej miedzi ze srebrnymi obręczami, służącą do przywoływania Konwokacji do porządku, do udzielania głosu i do włączania mikrofonów, które przekazywały słowa mówcy do sześciuset trzydziestu jeden członków Konwokacji.
Za podium znajdowała się przezroczysta ściana ze wspaniałym widokiem Dolnego Miasta, z górującą daleko na horyzoncie Wieżą Apszipar. Sala posiedzeń Konwokacji znajdowała się w budynku w kształcie wachlarza, upchniętym pod skrzydłem Wielkiego Azylu, i była kamiennym amfiteatrem z fotelem lorda seniora w centralnym punkcie. Szarobiały granit akropolu, rzeźbiony w abstrakcyjne geometryczne wzory, był inkrustowany innymi kamieniami: marmurem, porfirem i lapisem. Każdy z konwokatów miał stosowne dla przedstawicieli swego gatunku siedzisko oraz pulpit i displej.
Umilkły oklaski. Lord Akzad wygłaszał mowę inauguracyjną. Lord Chen usiadł i wertował swoją korespondencję. Gdy przyszła na niego kolej, wstał, pogratulował lordowi seniorowi i wyraził wiarę w rządy Akzada. Przy odrobinie szczęścia mógł liczyć na stanowisko kierownika wydziału lub szefa jakiegoś komitetu ważniejszego niż komitet Oceanografii i Zalesiania, któremu przewodniczył obecnie.
Po długiej rundzie gratulacji zarządzono przerwę w obradach Konwokacji. Akzad potrzebował kilku dni na sformowanie gabinetu i obsadzenie stanowisk.
Lord Chen, wychodząc z Sali, znalazł się przy lordzie Pierze Ngenim. Młody konwokat szedł ze spuszczoną głową, nachmurzony wpatrywał się w podłogę, silnymi szczękami mełł jakąś myśl na proch.
— Lordzie Pierre, mam nadzieję, że pański ojciec ma się dobrze — powiedział Maurice Chen.
Pierre drgnął, zaskoczony, i podniósł wzrok.
— Przepraszam, lordzie Chen, ale myślałem o… nieważne. Ojciec dobrze się czuje i chciałbym, żeby tu był. Byłby pewnym kandydatem do nowego rządu. Ja jestem, niestety, za młody.
— Wczoraj spotkałem jednego z pańskich klientów, lorda Rolanda Martineza.
— A, tak. — Ciężkie szczęki wykonały jeden obrót żarna. — Lord Roland. Przybył z Laredo.
— Powiedział mi, że podróż trwała trzy miesiące.
— Tak.
— To chyba brat tego faceta, który pomógł Caro Suli w akcji ratunkowej „Blitshartsa”?
Lord Pierre wyglądał tak, jakby miał atak niestrawności.
— Jego brat, owszem. Lord Gareth.
Maurice Chen pomachał znajomemu stojącemu po drugiej stronie holu.
— Ten człowiek ma okropny akcent — stwierdził.
— Obaj bracia. Siostry mówią delikatniej, ale bardziej natarczywie.
Читать дальше