Drugie trofeum Floty Macierzystej stało na specjalnej półce w rogu, przymocowane i zabezpieczone przed dużymi przyśpieszeniami. Trofeum za drugie miejsce stało na mniej eksponowanej półeczce. Inne pomniejsze nagrody — wszystkie zwieńczone świetlistymi kryształowymi postaciami futbolistów — tłoczyły się na biurku Tarafaha.
— Spocznijcie, poruczniku Martinez — powiedział kapitan porucznik lord Fahd Tarafah. Martinez mógł opuścić podbródek i przyjrzeć się swemu nowemu dowódcy. Był mężczyzną przed trzydziestką, krępym, dobrze zbudowanym, miał starannie przyciętą bródkę. Na lewym rękawie marynarki, tuż nad mankietem, widniały stylizowane insygnia futbolu; cała załoga „Korony” miała prawo je nosić przez następny rok.
— Zgłosił się pan do Garcii? — Tarafahowi chodziło o oficer pełniącą wachtę.
— Tak, lordzie. Pokazała mi moją kwaterę i dała kod do sejfu. Po wachcie udzieli mi dokładniejszych informacji.
— Bardzo pożyteczne będzie mieć dodatkowego oficera do pełnienia wacht. Czy pańskie rozkazy i wyniki zostały wprowadzone do komputera?
— Tak, milordzie.
Tarafah rozpiął kołnierzyk, wyjął spod koszuli swój kapitański klucz i wywołał na displej dane Martineza. Wodził oczami z prawa na lewo, wreszcie zatrzymał wzrok niewątpliwie na tajnej ocenie talentów i cech charakteru Martineza, wystawionej przez jego poprzednich dowódców. Stanowiły trwały zapis i Martinez woził je wszędzie ze sobą, ale nie miał kodów, by je odczytać.
— Jakie sporty uprawiał pan w akademii? — spytał Tarafah. Martinez spodziewał się, że to pytanie może go pogrążyć.
— To absolutny fanatyk futbolu — wyjaśniał mu wcześniej zachwycony Ari Abacha, gdy Martinez spytał go o Tarafaha w klubie bosmanów. — Pociągnie za wszystkie sznurki, żeby tylko ściągnąć na swój statek najlepszych graczy, a jeśli sznurki nie pomogą, wykłada gotówkę. Plotka mówi, że kapitan lord Winfield dostał od niego nowy jacht za gwarantowany transfer nowego napastnika.
Abacha szanował fanatyków futbolu we flocie i gdyby się z takim poświęceniem nie oddawał całkowitemu lenistwu, zostałby prawdopodobnie graczem, trenerem albo menedżerem, a tak tylko gromadził wszelkie informacje o futbolu. Statystyka, gracze, taktyka, menedżerowie i trenerzy. Ponadto znalazł sobie intratne uboczne zajęcie: organizował zakłady sportowe dla innych oficerów.
Wygląd zewnętrzny „Korony” potwierdzał to, co mówił Abacha. Tarafah pomalował swój statek na zielono, ale nie zielenią nieba Zanshaa, lecz jasną zielenią trawy boiska futbolowego, z białym pasem dzielącym okręt wzdłuż, oraz z motywem piłki nożnej skaczącej po bokach kadłuba.
„Korona” była zbyt małym statkiem, by wygenerować tak potężną drużynę. Przy nielicznej załodze — tylko sześćdziesiąt jeden osób — stworzenie pierwszorzędnej drużyny, jedenastu graczy plus rezerwowi, trenerzy i asysta, drużyny potrafiącej zdobyć Puchar Floty Krajowej we współzawodnictwie z załogami dziesięć razy liczniejszymi, wymagało poświęcenia i sporych zasobów.
— Uprawiałem szermierkę i pływanie — odparł Martinez. W tych dyscyplinach jego długie ręce i względnie krótkie nogi dawały przewagę.
Przypuszczał, że nie warto teraz wspominać o zdobyciu mistrzostwa szkoły w hiperturnieju — abstrakcyjnej grze pozycyjnej z komputerowo generowanym ustawieniem zawodników. Hiperturniej był przypuszczalnie nieco zbyt intelektualny dla Tarafaha i „Korony”.
— Na „Koronie” uprawiamy futbol — oznajmił Tarafah. Takim samym tonem ktoś mógłby powiedzieć: „W «Legionie Prawomyślności» uprawiamy fanatyzm”, pomyślał Martinez.
— Tak, milordzie. Wszyscy we flocie znają jakość drużyny „Korony”.
Pośredni komplement, pomyślał Martinez. Trzeba zaczynać od małego, potem przesuwać się w górę, aż osiągnie się poziom pochlebstwa właściwy dla swego dowódcy.
Komplement podziałał — dowódca przynajmniej poprosił Martineza, by usiadł. Martinez przysunął sobie krzesło, cały czas obserwując kapitana porucznika z należną atencją.
Tarafah złożył ręce na biurku i nieco się pochylił.
— Nie wierzę, poruczniku, żeby oficer mógł osiągnąć sukces w pojedynkę. Załoga statku to drużyna i sukces jednostki zależy od pozostałych osób.
— Nadzwyczaj słuszna uwaga, milordzie. — Martinez próbował zasugerować, że nigdy przedtem nie słyszał podobnej myśli.
— Dlatego oczekuję, że wszyscy na statku będą się przyczyniać do wspólnego dobra. By „Korona” pod każdym względem wypadała najlepiej: na manewrach, podczas inspekcji i na boisku. Każdy musi wykonywać swoje obowiązki.
— Tak jest, milordzie — powiedział Martinez.
— Dlatego oczekuję, by wszyscy wspierali drużynę. Dzięki drużynie wszyscy wypadamy dobrze. Podobnie: odpucowana boazeria i nieskazitelne podłogi dają wrażenie, że na statku wszystko jest na sto dwa. Rozumie pan?
— Tak, milordzie. W istocie — dodał Martinez — dlatego właśnie chcę bezpośrednio przyczynić się do sukcesu drużyny.
Prawdopodobnie nie nadaję się na zawodnika, ale chyba mógłbym być jednym z trenerów lub menedżerem…
Martinez zamilkł, ujrzawszy dezaprobatę na twarzy Tarafaha.
— Ja osobiście trenuję drużynę i jestem również menedżerem — odparł. — A moim asystentem jest zbrojeniowiec Marcini.
— Rozumiem, milordzie. — Martinez tracił nadzieje związane z tą podróżą. Zagrał ostatnią kartę: — Nawiasem mówiąc, zabieram na pokład tylko jednego ordynansa.
Tarafah aż cofnął się, zaskoczony.
— Chce pan, żeby pierwszy oficer przydzielił panu drugiego służącego?
— Nie, ale pomyślałem, że jeśli z jakichś powodów potrzebowałby pan dodatkowego rezerwowego gracza, może go pan zatrudnić jako mojego drugiego ordynansa.
— Aha. — Tarafah wyraźnie coś sobie kalkulował. — To może się przydać. Zamierzam wygrać Drugie Mistrzostwa Floty w przyszłym roku w Magarii.
Martinez zdziwił się.
— W Magarii? Lecimy aż tak daleko?
— Tak. Zastąpimy „Nieugiętego”, który idzie do remontu. Ma pan sześć dni na załatwienie spraw osobistych i doprowadzenie swojego działu do najwyższego poziomu.
— Tak jest, milordzie.
Tarafah przesunął palcami po podkładce sensorycznej na biurku.
— Skonfigurowałem panu klucz trzeciego porucznika. Proszę. Martinez wziął klucz na elastycznej taśmie. Zapowiada się bardzo długa podróż, pomyślał.
* * *
— Wspaniale. Jestem pewien, że pani rodzice byliby dumni.
— Cieszę się, że tak pan myśli — odparła Sula.
— Nalać pani następnego drinka?
— Dziękuję, mam wodę.
Lord Durward Li dolał wody do kieliszka Suli, a sobie brandy.
— Szkoda, że mamy żałobę — powiedział. — Zwykle są tu tłumy gości, ale teraz, niestety, tylko dwudziestu dwóch.
— Dwudziestu dwóch — powtórzyła w zadumie Sula. — Zastanawiam się dlaczego. Shaa zawsze lubili bawić się liczbami pierwszymi.
— Nie zna pani tej historii? Wieki temu, tuż po podboju Tormineli…
Sula popijała wodę, słuchając gadaniny lorda Durwarda.
Po rozstaniu z Martinezem uciekła ze stolicy do górskiego kurortu. Większość turystów chodziła po szlakach lub brała kąpiele w łaźniach, Sula natomiast rzadko opuszczała swój pokój i całe dnie przygotowywała się do egzaminów na stopień porucznika. Gdy miała dość wkuwania, gdy już nie mogła skupić wzroku na ekranie, kładła się na łóżku, zamykała oczy i usiłowała odpocząć. Pod powiekami miała obraz Martineza, stojącego na łodzi z rękoma rozłożonymi w geście rozdrażnienia.
Читать дальше