Wybuchły owacje, które rozprzestrzeniały się jak ogień w suchej trawie, a ludzie wymachiwali pięściami, włóczniami, mieczami. Rzucano kwiaty i na pokład statku spadł delikatny deszcz płatków.
O świcie, w dwa dni po wyruszeniu, mongolski wysłannik powrócił. Wydawało się, że los kosmonautów został postanowiony.
Sabie trzeba był obudzić szturchaniem. Kola już czuwał, z oczami zapuchniętymi od bezsenności. W przesyconym stęchlizną mroku jurty, w której dzieci delikatnie chrapały na swych posłaniach, kosmonautom przyniesiono śniadanie złożone z lekko przaśnego chleba oraz miskę czegoś, co przypominało gorącą herbatę. Była aromatyczna, przypuszczalnie sporządzona z rosnących na stepie ziół i traw i okazała się zaskakująco orzeźwiająca.
Kosmonauci poruszali się sztywno. Oboje szybko powracali do siebie po pobycie na orbicie, ale Kola tęsknił za gorącym prysznicem czy chociażby możliwością umycia twarzy.
Wyprowadzono ich z jurty i pozwolono im się załatwić. Niebo pojaśniało, a pokrywa chmur wydawała się dziś stosunkowo cienka. Kilku koczowników klęczało zwróconych na południe i wschód, oddając cześć rodzącemu się dniowi. Był to jeden z niewielu publicznych przejawów ich uczuć religijnych; Mongołowie byli wyznawcami szamanizmu i wystrzegali się publicznych rytuałów, zastępując je wróżbami, egzorcyzmami i praktykami magicznymi, odbywanymi w zaciszu swych jurt.
Kosmonautów zaprowadzono do małej grupy mężczyzn. Osiodłano sześć koni, a dwa zaprzężono do małego wozu na drewnianych kołach. Konie były masywne i wyglądały na niezdyscyplinowane, podobnie jak ich właściciele, którzy rozglądali się wokół niecierpliwie, jak gdyby chcieli mieć już ten przykry obowiązek za sobą.
— W końcu stąd wyjeżdżamy — mruknęła Sabie poważnie. — Oto nadchodzimy, cywilizacjo.
— Jest takie powiedzenie — ostrzegł Kola. — Wpaść z deszczu…
— Rusz dupę.
Kosmonautów popchnięto w stronę wozu. Musieli się nań wgramolić z wciąż związanymi rękami. Kiedy usiedli na gołych deskach, zbliżył się do nich jakiś Mongoł wyglądający na siłacza nawet przy swoich pobratymcach i zaczął do nich głośno mówić. Jego chropawa twarz była pofałdowana jak mapa plastyczna.
Sabie zapytała:
— Co on mówi?
— Nie mam pojęcia. Ale pamiętam, że widzieliśmy go już przedtem. Myślę, że to ich wódz. I ma na imię Scacatai. — Wódz przyszedł im się przyjrzeć podczas pierwszych godzin niewoli.
— Ten dupek ma zamiar zbić na nas kapitał. Jakich słów wtedy użyłeś?
— Darughachi. Tengri.
Sabie popatrzyła gniewnie na Scacataia.
— Chwytasz? Tengri, Tengri. Jesteśmy ambasadorami Boga. I nie mam zamiaru jechać do Domu Uciech z rękami związanymi na plecach. Rozwiąż nas albo usmażę ten twój tyłek na wolnym ogniu.
Oczywiście Scacatai nic z tego nie zrozumiał, ale ton Sabie odniósł skutek. Po dalszej niezrozumiałej dla obu stron wymianie zdań skinął na jednego ze swych synów, który rozciął więzy Sabie i Koli.
— Dobra robota — powiedział Kola, masując przeguby.
— To małe piwo — powiedziała Sabie. — Teraz następna sprawa. — Zaczęła pokazywać na Sojuz i na spadochron leżący pod jedną z jurt. — Chcę mieć to, co moje. Przynieś go do wozu. I to, co ukradłeś z Sojuza… — Musiała niemało gestykulować, żeby wytłumaczyć, o co chodzi, ale wreszcie Scacatai niechętnie kazał swym ludziom załadować spadochron, a z jurty przyniesiono część ich ekwipunku. Niebawem na wozie leżał spadochron, skafandry kosmiczne i pozostałe rzeczy. Kola sprawdził, czy są tam awaryjne zestawy medyczne i rakietnice — oraz sprzęt radioamatorski, który stanowił jedyną nić łączącą ich ze światem zewnętrznym, z Caseyem i pozostałymi w Indiach.
Sabie pogrzebała w rzeczach i wydobyła tratwę ratunkową. Wręczyła ją uroczyście Scacataiowi.
— Proszę — powiedziała. — Dar niebios. Kiedy odjedziemy, wyciągnij tę zatyczkę, o tak. Kapujesz? — Pokazała parę razy, co ma zrobić, aż stało się jasne, że Mongoł zrozumiał. Następnie skłoniła się, a Kola poszedł za jej przykładem, po czym wdrapali się na wóz.
Jeźdźcy ruszyli. Jeden z nich chwycił linę, do której były uwiązane konie ciągnące wóz i pojazd ciężko potoczył się naprzód.
— Dzięki za baraninę, koleś — zawołała Sabie.
Kola przyjrzał się jej. Stopniowo, od stanu całkowitej słabości i bezbronności, zaczynała panować nad sytuacją. Wydawało się, że w ciągu tych kilku dni po wylądowaniu wywietrzał z niej cały strach, że uczyniła to wysiłkiem woli, ale jej determinacja sprawiała, że Kola poczuł się zaniepokojony.
— Masz tupet, Sabie. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu.
— Kobieta nie zostanie astronautką, jeśli nie nauczy się być twarda. Zresztą fajnie jest opuszczać to miejsce w lepszym stylu, niż tu przybyliśmy…
Rozległ się głośny huk i chór pomieszanych krzyków. Scacatai wyciągnął zatyczkę tratwy ratunkowej. Mongołowie wpatrywali się z rozdziawionymi ustami w ów jasnopomarańczowy przedmiot, który nagle pojawił się znikąd. Zanim wioska znikła w oddali, dzieci zaczęły wskakiwać na nadmuchaną tratwę.
Grupa posuwała się zdumiewająco szybko naprzód. Jeźdźcy całymi godzinami jechali kłusem i Kola był pewien, że posuwając się w tym tempie zwierzęta szybko się zmęczą, ale konie były najwyraźniej nawykłe do takiej jazdy. Mongołowie posilali się na siodłach i oczekiwali, że kosmonauci uczynią to samo. Nawet nie zatrzymywali się, żeby się załatwić i Sabie i Kola nauczyli się uchylać, kiedy wiatr zwiewał w ich stronę strumień moczu któregoś z jeźdźców.
Kiedy tak podróżowali, Kola od czasu do czasu dostrzegał w oddali jakby iskry unoszące się nieruchomo nad ziemią. Zastanawiał się, czy są to owe „Oczy”, które opisywał Casey. A jeżeli tak, to czy pojawiły się na całym świecie? Chętnie by zbadał jedno z nich, ale ich szlak nigdy nie przebiegał w ich pobliżu, a Mongołowie nie przejawiali żadnego zainteresowania.
Zanim słońce znalazło się w najwyższym punkcie swej drogi, przybyli do czegoś w rodzaju stacji przesiadkowej. Było to zaledwie skupisko jurt na pustym skądinąd stepie, ale na zewnątrz stało uwiązanych kilka koni i Kola dostrzegł w oddali stado innych. Kiedy się zbliżyli, jeźdźcy pociągnęli za dzwonek i właściciele stacji wybiegli na zewnątrz. Jeźdźcy przeprowadzili z nimi szybkie pertraktacje, zmienili konie i ruszyli w dalszą drogę.
Sabie narzekała:
— Mogłam skorzystać z przerwy. Wstrzymywanie się jest dosyć trudne.
Kola popatrzył na oddalającą się stację przesiadkową. — Myślę, że to musi być yarn.
— Co takiego?
— Swego czasu Mongołowie władali całą Eurazją od Węgier po Morze Południowochińskie. Zjednoczenie całości zapewniał szybki system komunikacyjny — układ dróg i stacji przesiadkowych, gdzie można było zmieniać konie. Podobny system mieli Rzymianie. Kurier mógł pokonać dwieście lub trzysta kilometrów dziennie.
— Tu nie ma właściwie żadnej drogi. Podróżujemy otwartym stepem. Więc jak ci faceci odnaleźli to miejsce?
— Mongołowie uczą się jeździć, jeszcze zanim nauczą się chodzić — powiedział Kola. — Żeby pokonywać rozległe równiny, muszą być doskonałymi nawigatorami. Prawdopodobnie nawet nie muszą się nad tym zastanawiać.
Nawet kiedy nadeszła noc, Mongołowie jechali dalej. Spali w siodłach, gdy jeden lub dwóch z nich prowadziło pozostałych. Podskakiwanie wozu sprawiło, że Sabie nie mogła zasnąć. Ale Kola, wyczerpany dwiema bezsennymi nocami, zestresowany, w bogatym w tlen stepowym powietrzu, spał od zmierzchu do świtu.
Читать дальше