— Tak, tak, jasne. Dobrze nam idzie, Kola. Jesteśmy tu zaledwie parę dni, a już zaszliśmy tak daleko… Teraz po prostu będziemy musieli zmienić punkt widzenia.
Wprowadzono ich do znacznie bardziej okazałej komnaty. Ściany były obwieszone bogato haftowanymi gobelinami, a podłogi pokryte kilkoma warstwami chodników i dywanów tak grubych, że tworzyły miękkie podłoże. Miejsce było pełne ludzi. Wokół kłębili się dworzanie, a pod ścianami, na których wisiała różnoraka broń, stali muskularni żołnierze, obserwując kosmonautów i wszystkich innych, nawet siebie samych. W rogu jurty cicho przygrywała orkiestra lutniowa. Wszystkie instrumentalistki — były nimi bardzo młode dziewczyny — były olśniewająco piękne.
Ale mimo tego wielkiego bogactwa była to wciąż zwykła jurta, pomyślał Kola, a panujący wokół smród tłustego mięsa i nieświeżego mleka był równie dojmujący jak w skromnym domu Scacataia.
— Barbarzyńcy — mruknął. — Nie wiedzieli, czym są miasta i gospodarstwa; traktowali je wyłącznie jako źródło łupów. Plądrowali świat, ale sami wciąż żyli jak pastuchy, napełniając swe namioty skarbami. A w naszych czasach ich potomkowie są ostatnimi koczownikami na świecie, wciąż uwiązani do swych barbarzyńskich korzeni…
— Zamknij się — syknęła Sabie.
Idąc za Yeh-lii, powoli dotarli do środka jurty. Wokół tronu, który stanowił centrum tego wielkiego obszaru, stało kilku młodzieńców. Wyglądali bardzo podobnie. Może to synowie Cesarza, pomyślał Kola. Było tu też wiele kobiet, które siedziały wokół tronu. Wszystkie były ładne, choć niektóre wyglądały na sześćdziesiąt lat; młodsze z nich były olśniewająco piękne. Żony czy konkubiny?
Yeh-lii odsunął się na bok i stanęli przed samym Cesarzem.
Wyglądał na mniej więcej sześćdziesiąt lat. Siedząc na bogato rzeźbionym tronie, nie wydawał się wysoki. Ale był szczupły i trzymał się prosto, robił wrażenie, że jest w bardzo dobrej formie. Twarz miał pełną i niczym specjalnym się nie wyróżniał — był typowym Azjatą — włosy miał lekko przyprószone siwizną i starannie wypielęgnowaną brodę. W dłoni trzymał kawałek tkaniny spadochronu i bacznie się im przyglądał. Następnie obrócił się i coś powiedział do jednego ze swych doradców.
— Ma oczy kota — powiedziała Sabie.
— Sabie, wiesz, kto to jest, prawda?
— Oczywiście. — Ku jego zdziwieniu była bardziej podniecona niż przestraszona.
Czyngis-chan obserwował ich swymi czarnymi, nieodgadnionymi oczyma.
O świcie Bisesę obudziło granie trąbek. Kiedy przeciągając się, wyszła z namiotu, świat wypełniała niebieskoszara poświata. Na obszarze całej delty powietrze wypełniał dźwięk trąbek wraz z dymem nocnych ognisk.
Naprawdę znajdowała się w obozie Aleksandra Wielkiego; to nie był sen ani koszmar. Ale rankami najbardziej brakowało jej Myry i tęskniła za córką, nawet w tym zdumiewającym miejscu.
Podczas gdy Król i jego doradcy naradzali się, co robić, Bisesa, de Morgan i inni spędzili noc w obozie, w delcie Indusu. Przybyszy z przyszłości, „nowożytnych”, trzymano pod strażą, ale przydzielono im osobny namiot, żeby mogli się przespać. Namiot był wykonany ze skóry. Zniszczony i podrapany, śmierdział końmi, jedzeniem, dymem i żołnierskim potem. Ale był to namiot oficerski i jedynie Aleksander i jego generałowie mieli bardziej luksusowe kwatery. Poza tym wszyscy byli żołnierzami nawykłymi do niewygód; wszyscy oprócz Cecila de Morgana, a ten zrozumiał, że lepiej nie narzekać.
De Morgan rzeczywiście milczał przez całą noc, ale oczy miał pełne życia. Bisesa podejrzewała, że kalkuluje, jak wielki wpływ na rozwój wypadków może mieć w swej nowej roli niezastąpionego tłumacza. Ale narzekał na „barbarzyński” akcent Macedończyków.
— Zmieniają ”ch” w „g”, a „th” w „d”. Kiedy mówią „Filip”, to brzmi jak „Bilip”…
Kiedy zrobiło się jasno, Eumenes, królewski sekretarz, wysłał do namiotu Bisesy szambelana, aby powiadomić ich o decyzji Króla. Większa część armii miała tu na razie pozostać, ale oddział — zaledwie tysiąc żołnierzy! — uda się doliną Indusu do Jamrud. Większość z nich będą stanowili tarczownicy; będą to oddziały szturmowe, używane w takich operacjach jak nocne wypady i przymusowe marsze, którym powierzono ochronę Aleksandra. W tej wyprawie miał wziąć udział sam Król wraz z Eumenesem oraz swoim ulubieńcem i kochankiem, Hefajstionem. Aleksander był najwyraźniej zaintrygowany perspektywą zobaczenia tych żołnierzy z przyszłości w ich fortecy.
Armia Aleksandra, zahartowana latami nieustannych walk, była niezwykle zdyscyplinowana i w ciągu zaledwie kilku godzin wszystkie przygotowania zakończono, po czym wydano rozkaz wymarszu.
Na przedzie ustawili się piechurzy z bronią i lekkimi plecakami. Każda jednostka, zwana dekas, choć zwykle składała się z szesnastu żołnierzy, miała swego służącego i grupę zwierząt, które dźwigały ich ekwipunek. Tymi zwierzętami były głównie muły, ale było też kilka cuchnących wielbłądów. Oprócz piechoty, miało im towarzyszyć kilkuset konnych Aleksandra. Konie przypominały dziwne małe bestie; telefon Bisesy powiedział, że pochodzą prawdopodobnie z hodowli europejskiej lub środkowoazjatyckiej i w oczach ludzi przywykłych do widoku arabów wydawały się nieforemne. Miały jedynie miękkie skórzane podkowy, które z pewnością szybko się rozpadną na kamienistej i nierównej ziemi. Nie miały też strzemion; ci niscy, silni mężczyźni mocno ściskali nogami boki swych koni i kierowali nimi za pomocą paskudnie wyglądających wędzideł.
Bisesa i Brytyjczycy mieli podróżować z macedońskimi oficerami, którzy szli pieszo tak jak ich żołnierze, a nawet jak towarzysze i generałowie Króla. Jedynie Król z powodu odniesionych ran musiał jechać na wozie ciągnionym przez kilka koni. Razem z nim jechał jego osobisty lekarz, Grek imieniem Filip.
Ale kiedy wyruszyli, Bisesa zdała sobie sprawę, że tysiąc żołnierzy ze swym ekwipunkiem, służącymi, zwierzętami jucznymi i oficerami to tylko rdzeń całej kolumny. Za nimi ciągnął tłum kobiet i dzieci, handlarzy z wyładowanymi wozami, a nawet kilku pastuchów prowadzących stado wychudłych owiec. Po kilku godzinach marszu ten obdarty orszak rozciągnął się na długości pół kilometra.
Prowadzenie takiej armii wraz z jej ekwipunkiem przez wiejską okolicę wymagało ogromnego wysiłku, czego nie kwestionował nikt z zainteresowanych. Mimo to, kiedy marsz nabrał właściwego rytmu, żołnierze, z których część już pokonała tysiące kilometrów z Aleksandrem, znosili to bez szemrania, automatycznie stawiając kolejne kroki, tak jak to czynią żołnierze podczas forsownego marszu. Marsz nie był niczym nowym dla Bisesy ani dla brytyjskich żołnierzy i nawet de Morgan znosił wysiłek w milczeniu, okazując hart ducha i determinację, którą Bisesa niechętnie musiała podziwiać. Czasami Macedończycy śpiewali dziwne, tęskne pieśni w nieznanych tonacjach, które w uszach Bisesy brzmiały jakoś fałszywie. Ci ludzie z zamierzchłej przeszłości wciąż wydawali jej się dziwni: niscy, przysadziści, barwni, jak gdyby należeli to zupełnie innego gatunku.
Kiedy tylko nadarzyła się okazja, przyglądała się Królowi.
Siedząc na wspaniałym, ciężkim, złotym tronie i podróżując przez Indie dzięki sile zwierząt, Aleksander miał na sobie pasiastą tunikę, na głowie złoty diadem oplatający fioletową macedońską czapkę, a w dłoni dzierżył berło. Nie miał w sobie zbyt wiele z Greka. Może fakt, że przyjął perskie zwyczaje, był czymś więcej niż dyplomatyczny zabieg; może dał się skusić wspaniałości i bogactwu tego cesarstwa.
Читать дальше