Aleksiej poczuł, że musi coś powiedzieć.
— Nie zwracaj na to uwagi. Po prostu pamiętaj, że za każdy twój oddech musi zapłacić jakiś podatnik…
Bisesa zauważyła, że bardzo niewielu Marsjan miało na policzkach tatuaże identyfikacyjne.
Zostawili bagaże w pokojach, które im przydzielono w ciasnym, przypominającym budę „hotelu”, a Paula zaproponowała, że ich oprowadzi po bazie. Ruszyli za nią, idąc od kopuły do kopuły tunelami, które czasami były tak niskie, że musieli iść w kucki.
W zautomatyzowanej kuchni kupili sobie lunch. Ziemski kredyt okazał się przydatny, ale miski gęstej zupy i gorzka kawa były drogie.
Kiedy się posilali, obok nich, śmiejąc się, przebiegła grupka dzieci. Były chude i co najmniej tak wysokie jak Bisesa, chociaż z powodu smukłych sylwetek i świeżych twarzy trudno było powiedzieć, w jakim są wieku. Biegły wielkimi susami.
Aleksiej mruknął:
— Pierwsze pokolenie Marsjan. Poczęte w warunkach małej siły ciążenia. Następne pokolenie, ich dzieci, będzie bardzo interesujące…
Bisesa żałowała, kiedy znikły z oczu, a wraz z nimi odrobina ludzkiego ciepła.
W jednej wielkiej półprzezroczystej kopule znajdowało się gospodarstwo rolne. Chodzili między grządkami sałaty i kapusty, w płytkich sadzawkach rósł ryż, a na stołach stały miski pełne jakiejś gęstej cieczy, z której wyrastały łodygi fasoli, grochu i soi. W doniczkach rosły nawet drzewa owocowe, pomarańcze, jabłonie i grusze, najwyraźniej cenne i otoczone troskliwą opieką. Były tam wystawione na działanie różowego marsjańskiego światła, ale światło odległego Słońca było uzupełniane przez rzędy białych lamp.
Szli szybko. Oprócz słabego zapachu jakichś gazów przemysłowych czuć było słodkawą woń ścieków.
Dotarli do półprzezroczystej ściany kopuły i Bisesa ujrzała rzędy roślin posadzonych na zewnątrz. Zwróciła uwagę na ich szkliste lśnienie, a zieleń liści o dziwnych kształtach była ciemniejsza niż zieleń roślin wokół niej.
Jeszcze nie przywykła do Marsa. Dopiero po chwili uderzyło ją, że przecież rośliny te rosną w marsjańskim powietrzu, na zewnątrz kopuły.
— A niech to! — powiedziała.
Aleksiej roześmiał się.
Szli teraz przez obszar zamieszkany. Minęli coś, co wyglądało jak szkoła. Bisesa gorąco zapragnęła tam wejść i dowiedzieć się, jaki program nauczania mają ci pierwsi młodzi Marsjanie — czego ich uczą o Ziemi — ale nie miała odwagi, żeby zapytać o to Paulę.
Napotkali bar o nazwie Ski’s, najwyraźniej nazwany tak dla upamiętnienia Schiaparellego, słynnego odkrywcy nieistniejących kanałów na Marsie. Można tam było dostać nawet napoje alkoholowe, ale tylko wina owocowe i whisky. Spróbowali jabłecznika, lecz Bisesie wydał się słaby.
— Mała siła ciążenia, małe ciśnienie — powiedział Aleksiej.
— Łatwiej się tutaj upić.
Ostatnia kopuła, jaką obejrzeli, była największa ze wszystkich i wyglądała na najdroższą. Była zbudowana z paneli ułożonych na ogromnych rozpórkach wykonanych z materiału, który Myra rozpoznała jako szkło księżycowe. Wnętrze kopuły było prawie puste. Poza paroma kątami, w których zmagazynowano jakiś sprzęt, i małymi warsztatami, były tam tylko zakurzone przegrody, kable i przewody leżące na niewykończonej podłodze.
— Wygląda to, jak gdyby nie wiedziano, co z tym zrobić — powiedziała Bisesa.
— To nie była decyzja Marsjan — powiedziała Paula. — Po burzy słonecznej bardzo się interesowano tym, co się stało z załogą Aurory, i wydano mnóstwo pieniędzy, aby marsjańska osada rozwijała się pomyślnie. Tutaj miał być kawałek Ziemi na Marsie. — Zamachała ręką. — Te szklane rozpórki pochodzą z tarczy. Więc to jest rodzaj pomnika, rozumiecie? Na tę wielką kopułę miało być rzutowane niebieskie niebo. Chcieli nadać temu nazwę Oxford Circus.
— Chyba żartujesz.
— Nie — powiedział Aleksiej. — Mieli tu nawet urządzić zoo. Zwierzęta gospodarskie. Może kilka słoni, nie wiem. Wszystko to miano dostarczyć w postaci zygot.
— I pogoda wewnątrz kopuły miała być taka jak na Ziemi — powiedziała Paula. — To nawet działało przez jakiś czas, kiedy byłam mała. Burza z piorunami była przerażająca. Ale wszystko rozsypało się i nikt nie zadał sobie trudu, żeby to naprawić. Po co? Wielu z nas nigdy nie widziało Ziemi, nie tęsknimy za nią. I mamy własną pogodę. — Uśmiechnęła się szerzej, jej młoda twarz była bardzo podobna do twarzy matki, ale oczy miała dziwnie pozbawione wyrazu.
* * *
Tego wieczoru Bisesa rozlokowała się w surowej celi, która zdawała się jej przypominać, że nie jest tutaj gościem, że nie jest tu mile widziana, że w gruncie rzeczy jest ledwie tolerowana.
Ale nad łóżkiem zobaczyła rząd książek — prawdziwych papierowych książek albo faksymiliów. Były to wydania klasycznych powieści o Marsie, jakie napisano na wiele lat przed erą lotów kosmicznych, od Wellsa przez Weinbauma i Bradbury’ego do Robinsona i jeszcze później. Przeglądanie tych książek sprawiało jej dziwną przyjemność; po raz pierwszy, odkąd tu przybyła, przypomniała sobie, jak wiele marzeń było zawsze związanych z Marsem.
Wgramoliła się do łóżka. Przeczytała kilka rozdziałów Marsjańskiego pyłu, książki napisanej przez Martina Gibsona. Był to barwny melodramat, który wkrótce ukołysał ją do snu.
Obudził ją Aleksiej, potrząsając za ramię.
— Musimy ruszać. Usiadła, przecierając oczy.
— Myślałam, że mówiłeś, że musimy czekać na łazika.
— Nastąpiła zmiana planów. Oni na Marsie nie mają zbyt wielu środków, ale w nocy zaczęli się przenosić.
— Kim są oni?
— Astropol. Rada Przestrzeni Kosmicznej. Słuchaj, Biseso, będziemy mieli czas, żeby o tym porozmawiać. Ale teraz, proszę, rusz się.
Jak dotychczas nie przestała ufać ani jemu, ani Myrze. Podniosła się.
Łazika, toczącego się do centralnej kopuły, można było zobaczyć przez małe okno. Miał numer, był czwarty spośród miejscowej floty liczącej sześć sztuk pojazdów przeznaczonych do dalekich wypraw badawczych. Miał także jaskrawoniebieską nazwę wymalowaną na kadłubie: Discovery. Był w przybliżeniu wielkości szkolnego autobusu pomalowanego na jasnozielony kolor, a jego kadłub był najeżony antenami i czujnikami; z boku wystawało złożone ramię manipulatora. Łazik ciągnął za sobą równie masywną przyczepę połączoną z pojazdem macierzystym grubym przewodem. Główny pojazd i przyczepa poruszały się na wielkich kołach osadzonych na sprężynujących osiach. Przyczepa zawierała zapasy, części zamienne i urządzenia pomocnicze oraz w co trudno było uwierzyć, małą elektrownię jądrową.
Łazik był na tyle duży, że mógł stanowić bazę dla dziesięcioosobowej załogi w czasie trwającej rok podróży dookoła Marsa. Bisesa zdała sobie sprawę, że nie miała racji, uważając go wyłącznie za rodzaj autobusu. Był to, można by rzec, statek kosmiczny na kołach.
Do zewnętrznej części kadłuba przytwierdzono skafandry ciśnieniowe.
— To mi przypomina kapitana Ahaba przyczepionego do boku wieloryba.
Ale żadne z nich, nie wyłączając Myry, nie słyszało o Mobym Dicku.
— Dlaczego Discovery? Dla upamiętnienia starego wahadłowca?
— Nie, nie. Dla upamiętnienia pierwszego statku kapitana Scotta — powiedziała Paula. — Wiecie, tego badacza Antarktyki. Używamy tego konkretnego łazika do wypraw polarnych, na północ i na południe, więc ta nazwa wydaje się odpowiednia.
Читать дальше