— Dogodny moment startu za pięć minut.
Metternes wyglądał na zaniepokojonego; jego szeroka twarz poszarzała.
— Wielkie nieba!
— W porządku? Automatyczne odliczanie już zostało włączone, ale wciąż możemy to odwołać, jeśli…
— Dobry Boże, nie. Słuchaj — zaskoczyłaś mnie, to wszystko, nie wiedziałem, że to będzie tak szybko. Im szybciej się za to weźmiemy, tym lepiej. A poza tym coś prawdopodobnie nawali, zanim dojdziemy do zera, zwykle tak bywa… Libby, poproszę schematy.
Duże okno znajdujące się przed nimi zamgliło się i widok Achillesa na tle gwiazd zastąpił rzut boczny samego Liberatora, obraz generowany w czasie rzeczywistym przez czujniki na Achillesie i gdzie indziej. Kiedy John postukał w ekran, kadłub stał się przezroczysty, odsłaniając podświetlone na zielono prowadzone prace, rozproszone zaś czerwone punkciki wskazywały nierozwiązane dotąd problemy techniczne.
W gruncie rzeczy konstrukcja statku była prosta. Liberator najbardziej przypominał fajerwerki z okazji święta czwartego lipca; rakieta miała długość stu metrów, pomieszczenia mieszkalne znajdowały się w jej przedniej części, a z tyłu rozwierała się ogromna dysza. Większa część kadłuba była wypchana lodem wydobytym na asteroidzie, brudnym śniegiem, który posłuży jako masa reakcyjna do napędzania statku.
A gdzieś w głębi statku, w pobliżu tej dyszy, umieszczone było samo urządzenie napędowe wykorzystujące antymaterię.
Antymateria miała postać maleńkich granulek zamrożonego wodoru, czy raczej antywodoru, który technicy nazywali „paliwem H”. Na razie znajdowało się ono wewnątrz wolframowego rdzenia, było odizolowane od zwykłej materii niewidzialnymi ścianami pola elektromagnetycznego, przy czym utrzymanie tego pola wymagało ogromnych ilości energii.
Paliwo H stanowiło cenny materiał. Z powodu eksplozywnych skłonności przy zetknięciu ze zwykłą materią antymateria nie występowała samoistnie, ale trzeba ją było wytwarzać. Pojawiała się jako produkt uboczny podczas zderzeń cząstek o wysokiej energii. Ale najpotężniejsze akceleratory na Ziemi, nawet gdyby działały bez przerwy, mogłyby wytworzyć jedynie mikroskopijne ilości antymaterii. Wielki aleftron na Księżycu, jako fabryka antymaterii, był bezużyteczny. Naturalne źródło antymaterii w końcu wykryto w „rurce przepływu” łączącej jeden z księżyców Jowisza, Io, z macierzystą planetą; wewnątrz owej rurki płynął prąd elektryczny o natężeniu pięciu milionów amperów, powstający, gdy Io przedzierała się przez pole magnetyczne Jowisza.
Wydobywanie antymaterii sprowadzało się do wysłania statku kosmicznego do wnętrza rurki przepływu i wykorzystania pułapek magnetycznych do odsiania cząstek antymaterii. Ale pojawiło się przy tym mnóstwo problemów technicznych.
Kiedy Edna wydala odpowiednie polecenie, pole magnetyczne zaczęło pulsować, wystrzeliwując grudki antymaterii, które uderzały w nadlatujący strumień zwykłego wodoru. Materia i antymateria anihilowały i masa natychmiast zamieniała się w energię. Lód z asteroidy sublimował i przekształcał się w przegrzaną parę, która wydobywając się przez dyszę, pchała Liberatora naprzód.
I to było właściwie wszystko, jeśli nie liczyć niezwykle trudnych szczegółów technicznych związanych z obchodzeniem się z antymaterią. Liberator był więc rakietą parową. Ale liczby były imponujące. Nawet potężne reakcje jądrowe we wnętrzu Słońca prowadziły do przekształcenia jedynie niewielkiego ułamka jego masy w energię. Natomiast w wyniku anihilacji materii i antymaterii powstawała wyłącznie energia; ze słynnego równania Einsteina, E=mc 2, doprawdy nie można było wycisnąć więcej.
W rezultacie szczypta antymaterii, zaledwie około pięćdziesięciu miligramów, zapewniała ilość energii równoważną całej energii chemicznej zmagazynowanej na pokładzie wielkiej rakiety kosmicznej, takiej jak wahadłowiec. To właśnie sprawiało, że nowy napęd oparty na antymaterii był tak użyteczny dla rządów, zapewniając możliwość szybkiej reakcji w obliczu inwazji układu słonecznego. Liberator był statkiem tak potężnym, że mógłby doprowadzić Ednę do bomby Q, oddalonej o połowę odległości do Jowisza, czyli równej odległości pasa asteroid od Ziemi, zaledwie w ciągu stu dwunastu godzin.
Liberator był mały w porównaniu ze statkami świetlnymi Kosmitów. Ale o ile statek świetlny składał się niemal wyłącznie z pajęczyny żagla, o tyle Liberator stanowił litą bryłę, broń. A jego kształt był niewiarygodnie falliczny, podobnie jak wiele dotychczas skonstruowanych przez człowieka rodzajów broni, jak cierpko zauważyli liczni obserwatorzy.
* * *
Tak naprawdę John miał niewiele do roboty. Libby zajmowała się odliczaniem, które było tak proste, jak to możliwe. John był coraz bardziej spięty.
— Obserwują nas — powiedziała Edna spokojnie, żeby go oderwać.
— Tak? Kto?
— Achilles. Technicy, administratorzy, pozostała część załogi.
Edna wymazała zawartość ekranu i znów zobaczyli powierzchnię pokrytego lodem księżyca. Dok remontowy roił się od postaci w skafandrach kosmicznych.
— To tyle, jeśli chodzi o protokoły bezpieczeństwa — mruknął John. — Co oni tam robią?
Libby odparła:
— Chyba przyszli, żeby popatrzeć na start pierwszego statku wojennego zbudowanego przez człowieka.
— No, no! — szepną! John. — Ona ma rację. Pamiętasz Star Wars, Star Trek!
Edna nigdy nie słyszała o tych reliktach kultury zamierzchłej przeszłości.
— Wszystko się tutaj zaczyna — powiedział John. — Pierwszy statek wojenny. Ale na pewno nie ostatni, daję słowo.
— Trzydzieści sekund — spokojnie powiedziała Libby.
— Niech to diabli — powiedział John. Chwycił poręcze leżanki. To się dzieje naprawdę, nagle pomyślała Edna. Była oddana swemu zadaniu; naprawdę poleci tym statkiem do walki z nieznanym wrogiem, statkiem wprawianym w ruch przez napęd, który przetestowano zaledwie parę razy, statkiem tak nowym, że nadal pachniał wypolerowanym metalem. Libby powiedziała:
— Trzy, dwa, jeden.
Gdzieś w głębi statku rozwarła się pułapka magnetyczna. Materia znikła.
A Ednę wcisnął w fotel ciąg tak silny, że zaparło jej dech.
Podróż ciągnęła się bez końca.
Nawet teraz Aleksiej nie pozwalał na żadne rozmowy na poufne tematy czy używanie „nieprzemyślanych słów” w kabinie Maxwella, w tej maleńkiej przestrzeni unoszącej się o miliony kilometrów od najbliższej istoty ludzkiej. — Nigdy nie wiadomo, kto słucha. — I chociaż miejsca było więcej niż na pokładzie pająka, papierowe przegrody nie były dźwiękoszczelne, więc Myra i Bisesa nie miały wrażenia prawdziwej prywatności.
Nie rozmawiali ze sobą. Stanowili tak samo zamkniętą załogę jak w pająku.
Po upływie zda się nieskończonego czasu, odmierzanego jedynie stopniowym zmniejszaniem się tarczy Słońca, wreszcie z ciemności wyłonił się Mars. Bisesa i Myra patrzyły z zaciekawieniem przez okna na mostku.
Zbliżający się świat stanowił pomarańczowo-czerwoną tarczę, pokrytą nierównościami, na półkuli północnej snuły się szerokie ławice szarej mgły. W porównaniu z Ziemią, która z przestrzeni kosmicznej była równie jasna jak niebo za dnia, Mars wydał się Bisesie dziwnie mroczny i ponury.
Ale kiedy statek świetlny robił kolejne pętle, stopniowo obniżając lot, zaczęła się orientować w oglądanym krajobrazie. Widać było zniszczone południowe wyżyny, przecięte potężnym Helias, a na północy gładsze, wyraźnie młodsze równiny Vastitas Borealis. Bisesę uderzyło, jak wielkie jest wszystko na Marsie. System kanionów Valles Marineris ciągnął się prawie przez jedną czwartą obwodu planety, a wulkany Tharsis stanowiły wyraźne magmowe odkształcenie powierzchni planety.
Читать дальше