Bisesa powiedziała ostro:
— A gdyby cię zmusili do pokazania kart? Poszedłbyś na to?
— Naprawdę myślę, że nie. Ale oni nie mogą sobie pozwolić na podjęcie takiego ryzyka, nieprawdaż?
Bisesa powiedziała:
— Mogliby nas po prostu zabić. Wyłączyć zasilanie. Dopływ powietrza. Bylibyśmy bezradni.
— Mogliby. Ale tego nie zrobią — powiedział Aleksiej. — Chcą wiedzieć, co wiemy. I dokąd się udajemy. Więc będą cierpliwi, mając nadzieję, że nas złapią później.
— Mam nadzieję, że masz rację.
Jakby w odpowiedzi ekran znów pozieleniał. Aleksiej uśmiechnął się szeroko.
— I to by było tyle. OK, kto ma ochotę na fasolkę?
Bella spodziewała się, że odprawa Boba Paxtona odbędzie się w jej siedzibie, w starym budynku centrali NASA w Waszyngtonie, w bloku z betonu i stali, wyremontowanego i odnowionego po burzy słonecznej.
Ale Paxton spotkał ją przed budynkiem. Stał przy otwartych drzwiach limuzyny.
— Bella. — Samochód należał do konwoju, razem z umundurowanymi oficerami floty i agentami FBI w niebieskich garniturach.
Pomyślała, że ten stary, wyprężony sztywno mężczyzna w swym ukochanym mundurze wygląda komicznie, stojąc jak boy hotelowy. Krzywił się w blasku porannego światła. Jak się dowiedziała, był człowiekiem, który nie ufał Słońcu, nawet bardziej niż większość jego poobijanego pokolenia.
— Dzień dobry, Bob. Wybieramy się na przejażdżkę?
Uśmiechnął się powściągliwie.
— Powinniśmy się przenieść w bezpieczniejsze miejsce. Mamy omawiać kwestie dotyczące całego świata, o zasadniczym znaczeniu dla przyszłości gatunku. Proponuję, abyśmy się zebrali w Mount Weather. Pozwoliłem sobie poczynić pewne przygotowania. Ale wezwanie wyszło od ciebie. — Przyjrzał się jej uważnie i napięcie, jakie odczuwała od chwili objęcia stanowiska, powróciło.
Nigdy nie słyszała o Mount Weather. Ale uważała, że nie stanie się nic złego, jeśli skorzysta z jego propozycji. Wsiadła do samochodu, a on za nią. Byli tylko we dwoje.
Ruszyli. Konwój pojechał trasą 66 do autostrady 50, kierując się na zachód. Panował duży ruch, ale jechali bardzo szybko.
— Jak daleko jedziemy?
— Będziemy na miejscu za pół godziny. — Paxton patrzył na nią spode łba, wyraźnie rozdrażniony.
— Wiem, co cię gryzie, Bob. Profesor Carel, nieprawdaż?
Mięśnie na jego policzkach napięły się, jakby chciał żuć gumę.
— Nic nie wiem o tym starym Angliku.
— Nie wątpię, że go prześwietliłeś.
— I to możliwie najdokładniej. Nie powinien mieć z nami nic wspólnego. Nie jest częścią zespołu.
— Przybywa na moje zaproszenie — powiedziała stanowczo. W istocie ten starszy angielski naukowiec w pewnym sensie był dla niej częścią zespołu, ważniejszego i starszego niż ten, który łączył ją z Paxtonem.
Profesor Bill Carel był w swoim czasie słuchaczem studiów magisterskich razem ze Siobhan McGorran, brytyjską astronomką, która brała udział w wielkim przedsięwzięciu budowy tarczy, mającej osłonić Ziemię przed burzą słoneczną, i która potem poślubiła Buda Tooke’a, i pielęgnowała go podczas rozwijającego się w jego ciele raka, ponurej spuściźnie po tamtym zdumiewającym dniu. Ta osobista więź stanowiła w istocie kanał, za pośrednictwem którego Carel się z nią skontaktował i postarał się ją przekonać, że może przyczynić się do wyjaśnienia obecności owego obiektu w układzie słonecznym, o którym się dowiedział z rozmaitych plotek i przecieków.
Próbowała dać temu wyraz w rozmowie z Paxtonem, ale ten zbył ją machnięciem ręki.
— Na miłość boską, on jest kosmologiem! Spędził całe życie, wpatrując się w głąb kosmosu. Jaki będziemy mieli z niego pożytek?
— Nie powinniśmy mieć uprzedzeń, Bob — powiedziała stanowczo.
Zamilkł i już się nie odezwał do końca podróży. Bella wychowała dziecko i przywykła do dąsów, więc po prostu nie zwracała na niego uwagi.
* * *
Po osiemdziesięciu kilometrach skręcili na trasę 101, wąską, dwupasmową, wiejską drogę, wznoszącą się na grzbiet góry. Na szczycie dotarli do ogrodzenia z drutu kolczastego. Wyblakły napis głosił:
WŁASNOŚĆ USA
WSTĘP WZBRONIONY
Za ogrodzeniem Bella dostrzegła kilka zniszczonych aluminiowych baraków, a za nimi szklany mur.
Musieli czekać, aż ich samochody znalazły się w zasięgu systemów zabezpieczających bazy. Bella zauważyła plamkę światła lasera, który ją badał.
— To Mount Weather? — zapytała Paxtona.
— Tak. Nieruchomość o powierzchni pięciuset akrów. W latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku zbudowano tutaj bunkier, który miał stanowić schronienie urzędników państwowych z DC w razie ataku jądrowego. Potem stał pusty, ale został ponownie wykorzystany po 11 września 2001 roku i jeszcze raz po roku 2042. A teraz został przez rząd USA wypożyczony dla potrzeb Światowej Rady Przestrzeni Kosmicznej.
Bella powstrzymała grymas.
— Bunkier z okresu zimnej wojny, wojny z terroryzmem, a teraz wojny z niebiosami. Przypuszczam, że to do siebie pasuje.
— Załogę stanowią głównie oficerowie floty. Przywykli do zamknięcia i puszkowanego powietrza. Powiedziano mi, że Mount Weather to dobre miejsce. Utrzymują drogi w należytym stanie, a zimą są tu do dyspozycji pługi śnieżne. Nie żeby teraz było tu dużo śniegu…
Spodziewała się, że konwój podjedzie do bramy w tym świecącym murze nie do pokonania. Doznała wstrząsu, gdy z chrzęstem leżących wokół liści wielki kawał ziemi pod samochodem opadł w dół, w ciemność.
Bob Paxton roześmiał się.
— Czuję się, jakbym wracał do domu.
* * *
Kiedy uśmiechnięci młodzi oficerowie poddawali kontroli przybyłych, a potem eskortowali ich do sali konferencyjnej, Bella zdążyła się trochę przyjrzeć Mount Weather.
Stropy były niskie wyłożone brudnymi płytkami, a korytarze wąskie. Ale te mało pociągające korytarze otaczały małe staroświeckie miasto. Były tam studia radiowe i telewizyjne, kantyny, maleńki posterunek policji, a nawet mały rząd sklepów; wszystko przenikał szum urządzeń klimatyzacyjnych. Pomyślała, że to jest zupełnie jak muzeum, relikt sposobu myślenia powszechnego w połowie dwudziestego wieku.
Przynajmniej sala konferencyjna była nowoczesna, duża, jasna i wyposażona w ścienne ekrany i ekrany zainstalowane na stołach.
A Bill Carel już na nią czekał. W pomieszczeniu pełnym rozgadanych ludzi, głównie mężczyzn w wieku Paxtona, odzianych w mundury rozmaitego rodzaju, Carel w swojej sfatygowanej starej marynarce stał samotnie obok ekspresu do kawy.
Bella zignorowała kumpli Paxtona i podeszła prosto do Carela.
— Dzień dobry, profesorze. Miło, że pan się zjawił. — Uścisnęła mu dłoń, była szczupła, koścista.
Wiedziała z akt, że jest nieco młodszy od niej. Miał pięćdziesiąt parę lat, ale sprawiał wrażenie słabowitego, był wychudły, twarz miał usianą plamami wątrobowymi, a z jego postawy biło zakłopotanie. Burza słoneczna uśmierciła wielu ludzi, być może borykał się z jakąś chorobą. Ale oczy w jego wymizerowanej twarzy błyszczały nad podziw jasno.
Powiedział:
— Mam nadzieję, że mój wkład do dyskusji okaże się wartościowy i użyteczny.
— Nie jest pan pewien? — Poczuła się dziwnie rozczarowana jego brakiem pewności siebie. Jakaś niegodna część jej istoty cieszyła się, że wykorzysta go, by utrzeć Paxtonowi nosa.
— Skąd można mieć pewność? Cała sytuacja jest zupełnie bezprecedensowa. Ale koledzy nakłonili mnie do skontaktowania się z panią, do skontaktowania się z kimkolwiek.
Читать дальше