Wszedł i rozejrzał się uważnie. Na podłodze zastygły galaretowate kałuże z wyschniętymi brzegami. Węże maszyny-matki bezwładnie zwisały wśród butelek i kolb. Lampki na panelach maszyny elektronicznej nie świeciły się. Wyłączniki na tablicy rozdzielczej sterczały w pozycji „wyłączone”. Onisimow podejrzliwie wciągnął nosem stęchłe powietrze i pokręcił głową. Potem zdjął granatową marynarkę, powiesił ją starannie na oparciu krzesła, zawinął rękawy koszuli i zabrał się do roboty.
Najpierw przemył wodą, podniósł i postawił na miejscu teflonowy zbiornik i wrzucił do niego wyrostki węży i końce przewodów.
Potem zbadał kabel energetyczny i znalazł w dole, na styku ściany z podłogą, przeżarte kwasami i opalone miejsce zwarcia. Wyjął z szafki gumowe rękawice, ze stołu ślusarskiego narzędzia i zabrał się do oczyszczania, skręcania i izolowania taśmą obtopionych żył miedzianych.
Po chwili wszystko było gotowe. Onisimow sapiąc wyprostował się i włączył prąd. Cicho zabrzęczały transformatory maszyny, zaszumiały wentylatory, zawył, nabierając obrotów, silnik wyciągu. Na panelach maszyny elektronowej bezładnie zamrugały zielone, czerwone, niebieskie i żółte światełka.
Onisimow, zagryzając ze zdenerwowania wargę, nalał do wielkiej kolby wody z destylarki i zaczął dolewać ją do wszystkich butelek, wyjął z szuflady biurka Kriwoszeina dziennik laboratoryjny i kierując się notatkami zaczął dosypywać odczynniki. Zakończywszy, stanął w oczekiwaniu na środku pokoju.
Drżące światła lampek sygnalizacyjnych przerzucały się po panelach z boku na bok, z góry na dół — rzucały się jak na oszalałej reklamie neonowej. Stopniowo jednak bezładne migotanie zaczęło przechodzić w rysunek, złożony z linii łamanych. Zielone proste otaczały niebieskie i żółte. Mruganie czerwonych lampek było coraz rzadsze, w końcu zgasły wszystkie. Onisimow z napięciem wpatrywał się w pulpit sterowniczy: jeszcze chwila i w górnej jego części zabłyśnie sygnał „Stop!” Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście — sygnał nie pojawiał się.
— Zdaje się, że działa… — Onisimow mocno potarł twarz dłonią.
Teraz trzeba było czekać. Żeby nie tracić czasu, nalał do wiadra wody, przyniósł z korytarza ścierkę i umył podłogę. Potem owinął taśmą izolacyjną zerwane końcówki przewodów „czapki Monomacha”, przejrzał notatki w dzienniku, przygotował jeszcze kilka roztworów i dolał do butli. Nic więcej nie miał już do zrobienia.
W korytarzu rozległy się kroki. Onisimow gwałtownie odwrócił się w stronę drzwi. Wszedł sierżant Gołoworiezow.
— Towarzyszu kapitanie, tam sekretarz naukowy Chiłobok mówi, że ma do was sprawę. Wpuścić?
— Nie. Niech czeka. Ja też mam do niego sprawę.
— Tak jest. — Sierżant wyszedł.
„Cóż, trzeba będzie porozmawiać i z Chiłobokiem — uśmiechnął się Onisimow. — Najwyższy czas przypomnieć mu niedawne wydarzenia.”
„…17 maja. No i okazuje się, że kręcił wtedy Chiłobok mówiąc, że nie ma kiedy pisać pracy! Kręcił. Dowiedziałem się, że wczoraj odbyła się generalna próba jego habilitacji na zamkniętym posiedzeniu naszej Rady Naukowej. W naszym Instytucie, podobnie jak i w wielu innych, istnieje zwyczaj, że zanim ubiegający się o stopień naukowy wystąpi ze swoją pracą na zewnątrz, „przesłuchuje” się go we własnym gronie. W najbliższym czasie odbędzie się oficjalna obrona w Biurze Konstrukcyjnym u Lenki.
Ej, nie bez powodu on kręci! Coś w tym musi być.”
„18 maja. Dzisiaj zapukałem w okienko, obok którego na ścianie jakiś instytutowy poeta, na wszelki wypadek nie ujawniając się, napisał ołówkiem:
Bacz, by tajemnicę chronić,
Bo wróg nie śpi!
Major Pronin
Ja właśnie baczyłem. I dlatego Johann Johannowicz wpuścił mnie do zamkniętej czytelni i wydał w celu zapoznania się egzemplarz pracy na stopień doktora habilitowanego nauk technicznych, napisanej przez doktora nauk technicznych H. Chiłoboka pod tytułem… dalej nie można.
No, kochani. Po pierwsze, temat pracy zahacza nieomal o opracowanie bloków pamięci maszynowej, które swego czasu wykonaliśmy z Walerką Iwanowem, i okazuje się, że Chiłobok praktycznie był autorem i kierownikiem tych prac. Nie jest to powiedziane wprost, ale można się domyślić. Po drugie, w interpretacji wyników i dyskusji uległ skłonności do wolnej improwizacji i załgał się kompletnie.
Po trzecie, w jego pracy nawet powszechnie znane fakty, ustalone przez zagranicznych systemologów i elektroników, poprzedzane są zwrotem „badania wykazały, że…” Jak nasza Rada Naukowa mogła puścić coś takiego? Maj, połowa członków na „urlopach albo w delegacjach.
Nie, tak łatwo mu to nie przejdzie.”
„19 maja.
— Uczyli cię arytmetyki? — zapytał mnie Krawiec, gdy przedstawiłem mu całą historię i swoje zamiary.
— Uczyli, bo co?
— No to policz sobie: dwa dni przygotowania do obrony plus jeden dzień na obronę… plus miesiąc nerwów po obronie. Nie jesteś dzieckiem, wiesz, że takie figle nie przechodzą na sucho. Co ma większą wartość — miesiąc naszych badań, których wyniki z czasem będą miały większe znaczenie niż cała współczesna technika, czy habilitacja jednego partacza, która na nic nie wpłynie? Jedna więcej, jedna mniej, i tyle.
— Tak… A teraz posłuchaj ty. Jest jeszcze i inna arytmetyka.
Weźmy ciebie i mnie. Jesteśmy jednakowymi ludźmi i jednakowej klasy specjalistami, pod pewnymi względami jesteś nawet lepszy ode mnie. Ale jeśli ja teraz pójdę do tegoż właśnie sekretarza naukowego Chiłoboka i nie wysilając się specjalnie na uzasadnienie zakomunikuję mu, że praktykant Krawiec jest głupi, że ni w ząb nie zna się na elementarnych zagadnieniach techniki obliczeniowej (nawet arytmetykę zna kiepsko), psuje urządzenia laboratoryjne i po kryjomu pije spirytus… to co się wtedy stanie z praktykantem Krawcem? Wyrzucą go z Instytutu, a także z internatu. I koniec z praktykantem! Nikomu niczego nie udowodni, bo jest tylko studentem.
Właśnie takiej siły nabierze w porównaniu z nami Chiłobok, kiedy zrobi habilitację. Przekonało cię to?
Przekonało do tego stopnia, że natychmiast pobiegł do biblioteki przygotowywać notatki z piśmiennictwa jawnego.
Mogę to uzasadnić jeszcze inaczej: powinniśmy myśleć nie tylko o badaniach, ale i o tym, że kiedyś przyjdzie nam walczyć, aby odkrycie znalazło właściwe zastosowanie. Tego właśnie nie umiemy, a musimy się nauczyć.
Zresztą dość tych asekuranckich uzasadnień. W końcu mam ochotę żyć, a nie tylko udawać, że żyję!”
„22 maja. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie. W małej sali Biura Konstrukcyjnego zebrało się niewielkie, lecz doborowe towarzystwo. Chiłobok przypiął do tablicy arkusze brystolu z kolorowymi wykresami i schematami, malowniczo ustawił się obok nich i wygłosił przepisowe dwudziestominutowe przemówienie. Obecni słuchali ze zwykłym w takich okolicznościach zażenowaniem. Jedni zupełnie nie wiedzieli, o czym mowa, inni trochę wiedzieli, trochę nie. A pozostali wiedzieli wszystko: i kto to jest Chiłobok, i co to za praca, i dlaczego była tajna… Ale wszyscy z biernym przygnębieniem myśleli, że nie ma co się pchać do cudzego ogródka, a także, że może sami nie są na tyle doskonali, aby krytykować innych. Zwykłe senne rozmyślania, dzięki którym do nauki przemycił się niejeden tysiąc niedołęgów i kanciarzy.
Chiłobok skończył. Przewodniczący odczytał opinie o pracy. Pozytywne, trudno zaprzeczyć (zresztą, kto na obronie przedstawiałby negatywne?). Poważnym zaskoczeniem było dla mnie tylko to, że i Azarow wypowiedział się przychylnie. Następnie wystąpili recenzenci. Wiadomo, co to jest recenzent — z obowiązku wytyka jakieś niedopracowane drobiazgi, małe niedociągnięcia, ale „w całości praca odpowiada warunkom… autor zasługuje…” Gwoli jednak sprawiedliwości trzeba przyznać, że recenzent z Moskwy w sposób bardzo subtelny wykpił wszystkie założenia pracy i wyraźnie dał do zrozumienia, że łatwo można by ją rozłożyć, ale zrobił to tak delikatnie i ostrożnie, że chyba sam Chiłobok nie zrozumiał jego intencji. Potem nastąpiło: „praca w całości odpowiada” itd.
Читать дальше