„Wszystko przez te szumowiny! — Kriwoszeina ogarnęła wściekłość. — Przez wyrzutków, których, być może, jest jeden na tysiąc i dla których usłużna prostytutka Nauka przygotowuje sposoby burzenia miast i niszczenia narodów! Tylko sposoby. Do diabła, zacząć ich likwidować czy jak? Nikt mnie nie złapie, niczego nie udowodni… I sam mam pójść drogą wyrzutków? Nie. To także „nie to”.” Doktorant zamknął zeszyt i podniósł oczy. Lampa na stole paliła się, niczego nie oświetlając. Było już jasno. Za oknem, wśród zieleni, żółte, jednakowe gęby bloków osiedla patrzyły w niewidoczne słońce. Wydawało się, że stado budynków ruszy za chwilę w kierunku słońca. Zegarek wskazywał pół do ósmej.
Kriwoszein zapalił i wyszedł na balkon. W dole na przystanku trolejbusowym gromadzili się ludzie. Barczysty mężczyzna w granatowym płaszczu wciąż spacerował pod drzewami. „No, no — zdziwił się jego wytrwałości Kriwoszein. — Dobrze. Trzeba ratować to, co się jeszcze da.”
Wrócił do pokoju, rozebrał się, wziął zimny prysznic. Powróciła rześkość. Potem otworzył szafę, krytycznie przejrzał skromny zasób ubrania. Wybrał ukraińską koszulę z haftowanym kołnierzem i włożył ją na siebie. Z wahaniem obejrzał także znoszoną granatową marynarkę i z westchnieniem narzucił ją na ramiona. Następnie przez piętnaście minut potrenował przed lustrem i wyszedł.
— Stój! Nie bądź osłem!
— Łatwo ci mówić… — mruknął osioł rzucił się do ucieczki.
Bajka współczesna
Mężczyzna w płaszczu zauważył Kriwoszeina, zwrócił się ku niemu i wbił w niego wzrok.
„Boże, co to za prymityw! I to ma być tajniak! — zdenerwował się Kriwoszein. — Zamiast obserwować moje odbicie w wystawie albo choćby zasłonić się gazetą, gapi się na mnie jak neandertalczyk na autobus dalekobieżny! Instrukcji nie mają czy co? Chociaż komiksy mogliby czytać, żeby podnieść kwalifikacje; Tacy to przestępców nałapią, nie ma co!
Ogarnęła go złość. Zbliżył się do prześladowcy.
— Panie, czemu pana nie zmieniają? Czy wam nie przysługuje siedmiogodzinny dzień roboczy?
Nieznajomy ze zdziwieniem podniósł brwi.
— Wala… — usłyszał doktorant miękki baryton. — Walentin… nie poznajesz mnie?
— Hm… — Kriwoszein zmrużył oczy, spojrzał i gwizdnął. — Przecież… To pan jest dubel Adam-Herkules? Ach, więc to tak! A ja myślałem…
— A… pan nie jest Kriwoszein? To znaczy Kriwoszein, ale… z Moskwy?
— Otóż to. No, dzień dobry… cześć, Walka-Adam, duszo zaginiona!
— Cześć.
Uścisnęli sobie ręce. Kriwoszein wpatrywał się w ogorzałą od wiatru twarz Adama o grubych, ale regularnych rysach.
Jednak udało się Walce, patrzcie no! Tylko w jasnych oczach za wypłowiałymi rzęsami czaił się cień lęku.
— No, przybyło teraz Kriwoszeinów na świecie. I każdemu na imię Walentin…
— Możesz mówić na mnie Adam. Zostawię sobie to imię.
— Gdzie byłeś, Adamie?
— We Władywostoku, panie… — uśmiechnął się tamten, jakby wątpił, czy ma prawo żartować. — We Władywostoku i okolicach.
— Tak? Fajno! — Kriwoszein popatrzył na niego z zazdrością. — Montowałeś urządzenia w portach?
— Niezupełnie. Wysadzałem skały podwodne. No i… wróciłem do pracy.
— A nie boisz się?
— Boję się, ale… widzisz, mam koncepcję. Spróbować — zamiast syntezy nowego człowieka — przekształcenia zwyczajnych ludzi w maszynie-matce. No… po prostu, zanurzyć się w płynie, oddziaływać informacją zewnętrzną… można chyba, co?
Adam był jednak speszony, czuł to sam i zły był na siebie, że wypieszczoną koncepcję wyraził tak nieskładnie.
— Dobra myśl — powiedział doktorant i spojrzał na Adama z nowym zainteresowaniem. W gruncie rzeczy nie różnimy się tak bardzo.
A może to wewnętrzna logika odkrycia? — Tylko że to było, Wal.
Byli już tacy, co zanurzali do naszego rodzimego żywiołu różne części ciała. I w całości chyba też się zanurzali.
— I wychodzi?
— Wychodzi… tylko z ostatnim doświadczeniem jeszcze nie bardzo wiadomo.
— No to wspaniale! Widzisz… Przecież to… wobec tego można zrealizować wprowadzenie informacji artystycznej do wnętrza człowieka z selekcją na zasadzie sprzężenia zwrotnego… — Adam, nadal jąkając się i pesząc, wyłożył Kriwoszeinowi swoje myśli o uszlachetnieniu człowieka poprzez sztukę.
Ale doktorant zrozumiał go dobrze.
— „…Powinniśmy w naszej pracy wychodzić z założenia, że człowiek dąży ku lepszemu — zacytował z uśmiechem zapis z dziennika Kriwoszeina — że nikt albo prawie nikt nie chce świadomie dokonywać czynów podłych i głupich, a jeśli ich dokonuje, to przez nieświadomość. W życiu wszystko jest skomplikowane, nieraz trudno określić, czy postępuje się źle, czy dobrze: wiem to z własnego doświadczenia. I jeśliby dać człowiekowi jasną i odpowiednią do jego psychiki i czynów informację — co jest dobre, a co złe — a także pełne zrozumienie tego, że każdy podły czy głupi postępek zgodnie z prawami rachunku prawdopodobieństwa obróci się przeciw niemu, to wtedy można się nie bać ani jego, ani o niego. Taką informację można wprowadzić do maszyny-matki…”
— Jak to, i to też było? — zdziwił się Adam.
— Nie. Było tylko niejasne przeczucie, że to jest konieczne. Że bez takiej informacji cała reszta nie ma sensu… Tak więc twoja koncepcja jest bardzo na czasie. Jak to się mówi w środowisku naukowym — wypełnia lukę… Słuchaj! — rozzłościł się nagle Kriwoszein. — I ty z tą koncepcją chodziłeś za mną jak detektyw, łaziłeś pod oknami! Nie mogłeś mnie zawołać albo wejść do mieszkania?
— Widzisz… — zająknął się Adam. — Przecież ja myślałem, że ty jesteś nim. Przechodzisz obok, nie zauważasz, nie poznajesz. Pomyślałem, że nie chcesz mnie widzieć. Wtedy między nami wytworzyła się taka sytuacja… — Opuścił głowę.
— Tak… W pracowni nie byłeś?
— W pracowni? Przecież nie mam przepustki. A dokumenty mam Kriwoszeina, poznaliby.
— A przez płot?
— Przez płot… — Adam niepewnie wzruszył ramionami: nie przyszło mu to do głowy.
— Człowiek wypracowuje pomysły i koncepcje niebywałej śmiałości, a w życiu… o, Boże! — Kriwoszein z dezaprobatą pokręcił głową. — Trzeba wyplenić w sobie ten obrzydliwy lęk przed życiem i ludźmi, inaczej zginiemy. I praca przepadnie… No, dobrze — podał mu klucze. — Idź, rozgość się, odpoczywaj. Całą noc łazi tam i z powrotem, do czego to podobne!
— A gdzie… on?
— Sam chciałbym wiedzieć, gdzie on jest i co się z nim dzieje. — Doktorant spoważniał. — Spróbuję wszystko wyjaśnić. Zobaczymy się później. No, na razie — uśmiechnął się. — Dobrze, że przyjechałeś.
„Nie, jednak człowieka nie tak łatwo zepchnąć z wytkniętej drogi! — myślał Kriwoszein kierując się w stronę Instytutu. — Wielka sprawa, wielka idea może podporządkować sobie wszystko, usunąć w cień pamięć o krzywdach, własne aspiracje, niedoskonałość…
Człowiek dąży ku lepszemu, to prawda!”
Obok pędziły przepełnione poranne trolejbusy i autobusy. W jednym z nich doktorant zauważył Lenę: siedziała przy oknie i w zamyśleniu patrzyła przed siebie. Zatrzymał się na chwilę i odprowadził ją wzrokiem. „Ach, Lenka, Lenka! Jak mogłaś?” Lektura dziennika wywarła na nim tak silne wrażenie, jakiego nie doświadczyłby nikt inny; czuł się tak, jak gdyby sam przeżył ten rok w Dnieprowsku.
Читать дальше