— Ale przecież człowieka z pewnością można udoskonalić — wtrąciłem nieśmiało.
— Udoskonalić? Nie rozśmieszaj mnie! To tak, jak gdybyś chciał udoskonalać parowozy, zamiast zastępować je elektrowozami czy lokomotywami spalinowymi. Wadliwa jest sama zasada fizyczna założona w człowieku — reakcje jonowe w roztworach, proces przemiany materii. Rozejrzyj się — szeroko powiódł ręką po sali — wszystkie siły odbiera ludziom ten przeklęty proces!
Rozejrzałem się. Przy zsuniętych stolikach biesiadnicy całowali z dubeltówki świeżo upieczonego doktora, łysego młodzieńca, wyczerpanego praca i przeżyciami. Obok niego królowała żona. W sąsiedztwie aktywnie odżywiało się dwunastu turystów zagranicznych. Salę wypełniał zgiełk i dym. Na estradzie saksofonista z nieprzyzwoicie wygiętym brzuchem ciągnął solo z wariacjami, synkopowały trąbki z tłumikami, szalał perkusista — orkiestra grała stylizowaną na twista ludową melodię. Obok estrady, potrząsając wszystkimi częściami ciała, podrygiwali stojąc w miejscu tańczący.
— Właściwie jedyną zaletą człowieka jest uniwersalność — pobłażliwie zauważył Iwanow. — Wprawdzie źle, ale może jednak robić sporo rzeczy. Ale uniwersalność to wynik komplikacji, a komplikacja jest czynnikiem ilościowym. Nauczymy się wytwarzać elektronowo-jonowymi wiązkami maszyny złożone z dziesiątków miliardów elementów i po wszystkim. Pieśń ludzkości skończona.
— Jak to, skończona? — z niepokojem zapytała Lena.
— Żadnych kataklizmów nie będzie, nie ma się czego bać. Po prostu cichutko, spokojnie i niezauważalnie wytworzy się sytuacja, w której maszyny będą sobie dawały radę bez ludzi. Oczywiście, maszyny, szanując pamięć swoich twórców, będą okazywały ludziom przychylność. Będą zaspokajać ich nieskomplikowane potrzeby dotyczące przemiany materii. Większości ludzi to z pewnością wystarczy — w swojej bezkrytycznej zarozumiałości będą nawet sądzili, że to maszyny im służą. A dla maszyn będzie to coś w rodzaju odruchu bezwarunkowego, odziedziczonego nawyku. A może nawet te nawyki znikną. Po co im to będzie potrzebne? Przecież zasadą działania maszyny jest racjonalność…
— Ale przecież nam już teraz służą racjonalne maszyny! — przerwała gorączkowo Lena. — Jakoś zaspokajają nasze potrzeby, prawda?
Milczałem. Iwanow roześmiał się.
— To zależy! Maszyny mają nie mniej podstaw, żeby uważać, że to właśnie ludzie zaspokajają ich potrzeby. Gdybym na przykład ja był maszyną elektroniczną „Ural-4”, to nie miałbym do ludzi żadnych pretensji. Żyłbym sobie w jasnej sali z klimatyzacją, z prądem stałym i zmiennym — odpowiednikami zimnej i gorącej wody, jeśli tak można powiedzieć. A do tego jeszcze obsługa w białych fartuchach spełnia natychmiast każdy mój kaprys. W gazetach o mnie piszą. I praca czysta — przełączanie prądów, przepuszczanie impulsów… Rajskie życie!
— A ja milczę! — po raz ostatni powiedział sąsiad, po czym wyprostował się i na całą salę bluznął stekiem ordynarnych przekleństw.
Natychmiast rzucił się do niego kierownik sali wraz ze swoją drużyną.
— No to co, że jestem pijany?! — wrzeszczał „milczek”, wleczony ku wyjściu. — Za swoje piję, za zapracowane. Kraść — to też praca!
— Otóż i przedmiot waszych trosk w całej swojej krasie! — skrzywił wąskie wargi Walerka. — Godny potomek tego pasożyta, który po pijanemu wykrzykiwał: „Człowiek — to brzmi dumnie!” Już nie brzmi… No więc jak, Walka? — zwrócił się do mnie. — Przenoś się, włącz się do tematu, to i po tobie coś pozostanie. Rozumne maszyny-fabryki, energiczne i wszechmocne mózgi elektronowe, a w nich twoje myśli, twój twórczy wkład, najlepsze, co w nas jest… rozumiesz? Człowiek-twórca — to chwilowo jeszcze brzmi dumnie.
To, co najlepsze, pozostanie i będzie rozwijać się nawet wtedy, gdy ciemna baba Przyroda ostatecznie splajtuje ze swoim homo sapiens!
— Ale to przecież straszne, co pan mówi — z oburzeniem powiedziała Lenka. — Jest pan… jak robot! Po prostu nie lubi pan ludzi!
Iwanow spojrzał na nią miękko i protekcjonalnie.
— Lena, przecież to nie jest dyskusja. Ja po prostu tłumaczę pani, o co tu chodzi.
Tego było za wiele. Lenka zacięła się i umilkła. Ja też nic nie odpowiedziałem. Milczenie zaczęło nam ciążyć. Wezwałem kelnera i zapłaciłem. Wyszliśmy na prospekt Marksa, ten Broadway Dnieprowska. Przed nami defilowali spacerowicze.
Nagle Walerka ścisnął mnie silnie za rękę.
— Walka, słyszysz? Widzisz?!
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co mam słyszeć i widzieć.
Obok nas przeszedł chłopak z dziewczyną, oboje w grubych swetrach i z identycznymi fryzurami.
Na szyi chłopaka wisiał odbiornik tranzystorowy, z którego rozlegał się jazz. Odbiornik miał żółtą obudowę z masy perłowej, przekreśloną sylwetką rakiety. Brzmiały czyste dźwięki saksofonu i swingujących trąbek… Głos tego radia poznałbym wśród setek typów odbiorników i radio! tak jak matka poznaje głos swego dziecka w zgiełku przedszkola. Niskoszumowy wzmacniacz szerokopasmowy, znajdujący się w tym odbiorniku, to przecież opracowanie moje i Walerki.
— Więc puścili do seryjnej produkcji? — domyśliłem się. — Można by żądać od fabryki należności za prawa autorskie… Hej, młody człowieku, ile dałeś za radio?
— Pięćdziesiąt dolarów — dumnie odparł wyrostek.
— No widzisz, pięćdziesiąt dolarów, czyli cztery i pół dychy.
Wyraźny narzut za jakość dźwięku. Powinieneś się cieszyć!
— Cieszyć?! Sam się ciesz! A ty mówisz — straszne… (właściwie mówiła to Lena, nie ja). Lepiej straszne niż coś takiego!
No, tak… Niegdyś borykaliśmy się z fizyką kwantową, zdumiewała nas nieuchwytna dwoistość „falicząsteczki” elektronu, opanowywaliśmy teorię i technologię półprzewodników, uczyliśmy się najbardziej precyzyjnych elementów techniki laboratoryjnej. Urządzenia półprzewodnikowe były wtedy przyszłością elektroniki, pisali o nich popularyzatorzy i marzyli inżynierowie. Wiele było tych marzeń, niektóre ziściły się, inne odrzuciło życie. Ale o tym, żeby tranzystorowe odbiorniki zdobiły pierś pryszczatych pajaców, żaden z nas nie marzył.
A jak namordowaliśmy się z Walerką nad problemem szumów!
Rzecz w tym, że elektrony poruszają się w krysztale półprzewodnika jak cząstki barwnika w wodzie — te same chaotyczne, bezsensowne ruchy Browna. Dlatego właśnie w słuchawkach czy głośniku słychać szum, przypominający jednocześnie syczenie igły gramofonowej i odległy ryk morskiego przyboju. W ogóle to cała historia… Był to mój pierwszy wynalazek — i jakąż uroczystą muzyką zabrzmiało dla mnie oficjalne zdanie umieszczone na formularzu, wysłanym do Komitetu do Spraw Wynalazczości ZSRR: Załączając przy niniejszym niżej wymienione dokumenty, prosimy o wydanie nam świadectwa autorskiego na wynalazek pod nazwą…”
No dobrze, ktoś tam przeżywał radość poznania, spalał się w twórczym poszukiwaniu, badał swoje udane rozwiązanie konstrukcyjne, ale co to obchodzi tego biednego szczeniaka? Jemu z tych radości nic się nie dostało. Co zostaje? Wyłożyć forsę, wcisnąć klawisz, pokręcić gałką i chodzić po ulicy pyszniąc się swoim nabytkiem.
Odprowadziliśmy Walerkę do hotelu.
— No więc jak? — zapytał podając mi rękę.
— Muszę jeszcze się zastanowić.
— Zastanowić?! — Lenka spojrzała na mnie gniewnie. — Ty jeszcze chcesz się zastanawiać?
Ależ ona jest nieopanowana. Nie mogła przemilczeć?…
Читать дальше