Ścieżka wyprowadziła go na cichą, pustą uliczkę. Zza płotów zwieszały się gałęzie, ciężkie od czerwieniejących wiśni. W dali na niebie widać było podświetlony od dołu rudy obłok.
Ściemniało się. Chłód wieczoru wślizgiwał się pod koszulę naciągniętą na gołe ciało. Po przeciwnej stronie ulicy w pewnej odległości od Wiktora pojawiło się dwu mężczyzn w czapkach mundurowych. Milicja! Krawiec rzucił się w najbliższą przecznicę. Przebiegł kawałek i zatrzymał się, aby złapać oddech.
„Doczekałem się. Przez dwadzieścia lat nie uciekałem przed nikim. Jak chłopiec z cudzego sadu… — Z bezradności i poniżenia strasznie chciało mu się palić. — Gra przegrana. Trzeba przyznać się do tego otwarcie i wycofać się… W końcu bywają sytuacje, w których każdy z nas miałby ochotę uciec, zboczyć z drogi. Teraz moja kolej, do diabła. Cóż więcej mogę zrobić?”
Uliczka wyprowadziła go w blask błękitnych świateł. Na ich widok Wiktor poczuł napad zwierzęcego głodu: nie jadł prawie dobę.
„Hm… tam jeszcze można coś zjeść. Pójdę. Na prospekcie Marksa szukać mnie chyba nie będą.”
…Betonowe słupy wygięły nad asfaltem wężowe głowy jarzeniówek. Za szybami wystaw stały w swobodnych pozach eleganckie manekiny, lśniły odbiorniki radiowe, telewizory, garnki, celowały szyjkami w przechodniów lufy szampana, piętrzyły się góry konserw, poukładane w przemyślne spirale. Pod tańczącą reklamą świetlną „Wszystko to możesz wygrać za 30 kopiejek” widniała lodówka „Dniepr”, maszyna do szycia „Dnipro”, magnetofon
„Dniepr-12” i samochód „Sławutycz-409”. Nawet podstrzyżone krótko lipy, stojące wzdłuż szerokich chodników, wyglądały jak wyroby przemysłowe.
Wiktor wyszedł w największy tłok, na promenadę między restauracją „Dynamo” i kinem „Dniepr”. Po ulicy snuły się tłumy spacerowiczów. Sztywnym krokiem kroczyli rozczochrani na wzór artystycznej bohemy młodzieńcy o szklanym spojrzeniu. Statecznie przechadzały się pary staruszków. Objąwszy dziewczyny, szli w stronę miejskiego parku fircykowaci gogusie. Szybkim krokiem kluczyli w tłumie „urodzeni w niedzielę”, młodzi ludzie z grzywkami nad bystrymi oczyma. Dziewczyny ostrożnie niosły na głowach wymyślne fryzury. Były najrozmaitsze: „po tyfusie”, „po babskiej kłótni”, „pokochaj mnie za charakter” i inne arcydzieła sztuki fryzjerskiej. Przemykali się samotni młodzieńcy, rozdzierani wewnętrznie żądzą i nieśmiałością.
Krawiec początkowo szedł z obawą, ale stopniowo zaczęła ogarniać go złość.
„Chodzą, chodzą. Siebie pokazać, innych pooglądać… Dla nich jak gdyby czas się zatrzymał, nic się nie dzieje. Chodzili jeszcze po Gubernatorskiej — skakali po drewnianych chodnikach, oglądali faetony i siebie nawzajem. Chodzili po wojnie — od ruin kina
„Dniepr” do ruin restauracji „Dynamo”, pod kiwającymi ię żarówkami na drewnianych słupach, plując łupinami słonecznika. Potem prospekt wyasfaltowano, ubrano w wielopiętrowe budynki z betonu, szkła i aluminium, oświetlono, posadzono drzewa i kwiaty, a oni wciąż chodzą jak gdyby nigdy nic; żują irysy, grają na tranzystorach, paplają. Potwierdzenie niezniszczalności mieszczańskiego ducha.
Siebie pokazać — innych pooglądać, innych pooglądać — siebie pokazać. Przelecieć się, zajść do barku kawowego, zeżreć ciastko pod wodę sodową, skręcić do supernowoczesnego pisuaru za urzędem pocztowym, odlać się, przelecieć się, doczepić, poznać kogoś, przelecieć się… Owadzie życie…”
Ominął tłum, który zebrał się na rogu prospektu i ulicy Engelsa, koło nowości: automatu, sprzedającego losy na loterię. Automat, wykonany na podobieństwo maszyny cybernetycznej, grał, radiowym głosem wzywał do wykupywania losów i za dwie piętnastokopiejkówki wyrzucał z wnętrza „szczęśliwy” los wściekle kręcąc kołem z niklu i szkła. Krawiec zgrzytnął zębami.
„A my, zarozumiali idioci, umyśliliśmy sobie, żeby przekształcać ludzi za pomocą techniki laboratoryjnej. A co z tymi drobnomieszczanami? Czy to ma dla nich znaczenie, że zamiast dorożkarzy pojawiły się taksówki, zamiast harmonii — magnetofony na tranzystorach, zamiast rozmów na ucho — telefon, zamiast nowych kaloszy, wkładanych w piękną pogodę. — płaszcze z włókien syntetycznych?
Siedzieli przy samowarze, teraz spędzają wieczory przy telewizorach.”
Z tłumu dolatywały urywki zdań:
— Między nami, powiem szczerze: mężczyzna to mężczyzna, a kobieta to kobieta.
— …On mówi: „Wala?” A ja: „Nie.” On: „Lusia?” A ja: „Nie.” On: „Sonia?” A ja: „Nie.”
— Abram wyjechał na delegację, a żona…
— Nauczcie się korzystać z chwili, dziewczyny.
„I cóż zmieni się wskutek postępu nauki i techniki? Powiedzmy, wystawy będą uginały się pod górami syntetycznych futer ze srebrnego lisa, wiecznych atomowych zegarków na rękę, lodówek półprzewodnikowych i radioklipsów… Samobieżne taśmy chodników z luminującego plastyku będą przenosiły spacerowiczów od trójwymiarowej cineramy „Dniepr” do automatycznej restauracji
„Dynamo”, nawet nogami nie trzeba będzie przebierać… Będą spacerowali z mikrotelenadajnikami, żeby nie trzeba było odwracać głowy do towarzyszki, i nie męcząc krtani będą prowadzili te same puste rozmowy:
— Między nami, powiem szczerze: robot to robot, a antresola to antresola.
— Abram wybrał się w antyświat, a żona…
— Nauczcie się korzystać z bieżącej mikrosekundy.
A na rogu ulicy automat zbudowany na podobieństwo statku kosmicznego będzie sprzedawał pocztówki „Pozdrowienia z Wenus”: panorama kosmoportu na Wenus w otoczeniu całujących się gołąbków… I co?”
Nie opodal przeszedł Chiłobok. U jego ramienia wisiała, skręcając się ze śmiechu, dziewczyna — docent zabawiał ją i nie zauważył zbiegłego studenta, który uskoczył w cień lipy. „Harry znowu nową poderwał” — uśmiechnął się za nim Krawiec. Kupił w kiosku papierosy, zapalił i poszedł dalej. W tym momencie ogarnęła go taka złość, że odechciało mu się jeść. Gdyby w takim stanie trafił w objęcia milicji, wściekłość wyładowałaby się we wspaniałym mordobiciu.
W hotelu „Teatralnym” miejsc również nie było. Przyjezdny szedł po prospekcie Marksa w stronę Domu Kołchoźnika i ponuro przyglądał się spacerującej publiczności.
„Chodzą, chodzą… We wszystkich miastach na świecie są ulice, po których wieczorami — odtąd dotąd — spacerują tłumy, gromady jednostek. Pokazać siebie — pooglądać innych, pooglądać innych — pokazać siebie. Chodzą, chodzą, a planeta zatacza się im pod nogami. Co to za zbiorowy instynkt, który ciągnie ich jak łososie na miejsce tarła? A inni siedzą przy telewizorach, rżną na podwórkach w durnia, grają w oko w zadymionych pokojach, podpierają ściany w tancbudach… Iluż ich jest tych zapóźnionych, którzy samych siebie skazują na wegetację? „Umiemy coś tam robić, zarabiamy nieźle, wszystko mamy, żyjemy nie gorzej niż inni — i dajcie nam święty spokój.” Samotni, którzy boją się pozostać sam na sam ze sobą, gubią się w złożoności życia i już nie zastanawiają się nad nim więcej… Znają tylko jedną niezawodną zasadę: żeby mieć powodzenie w życiu, trzeba być takim jak wszyscy. Więc chodzą, patrzą: jacy są wszyscy? Czekają na objawienie…”
Za przejrzystymi chmurami wędrował powoli księżyc, odepchnięty przez iluminowaną wspaniałość prospektu. Nikt się nim nie interesował.
„A w dzieciństwie i oni marzyli, aby żyć barwnie, ciekawie, aby żyć z celem, poznać świat… Nie ma człowieka, który by o czymś takim nie marzył. I teraz też zresztą marzą, słodko i bezsilnie. No więc w czym rzecz? Nie starczyło im siły, aby zamienić marzenia w życie? A po co? Po co folgować własnym marzeniom i silnym uczuciom — nie wiadomo jeszcze, do czego to doprowadzi! — jeśli można je sobie kupić, jeśli można bezpiecznie żerować na cudzej uczcie — życiu wymyślonych bohaterów. I przeżarli się, rozmienili na drobne, pozostało tylko tyle, ile trzeba, żeby spacerować po prospekcie…” Tuż obok przeszedł docent Chiłobok z dziewczyną. „Harry znowu nową poderwał” — powitał go w myśli przyjezdny.
Читать дальше