Pomniejsza ich. Dlaczego więc krzywdziła tę osobę, która powinna górować nad innymi? Dlaczego zamiast tego nie krzywdzić tych żałosnych mas, które ją podziwiały, które obdarzyły ją taką upajającą władzą, a potem zwróciły się przeciwko niej? Dlaczego szkodzić wyższej istocie, godnej tych wszystkich zaszczytów?
– Lydio?
– Hm?
– Myślę, że powinniśmy już zadzwonić.
Spojrzała na Heshy'ego. Poznali się w wariatkowie i natychmiast zaprzyjaźnili, jakby ich udręczone dusze wyciągnęły do siebie ręce i padły sobie w ramiona. Heshy uratował ją, kiedy dwaj pielęgniarze próbowali ją zgwałcić. Wtedy tylko ich odepchnął.
Pielęgniarze grozili im obojgu, więc Heshy i Lydia obiecali, że nikomu o tym nie powiedzą. Jednak Heshy chciał tylko zyskać na czasie. Odczekał i dwa tygodnie później potrącił jednego z tych drani skradzionym samochodem. Potem cofnął wóz tak, że opona tylnego koła prawie dotknęła szyi rannego, i dodał gazu. Miesiąc później ciało drugiego pielęgniarza znaleziono w jego własnym domu. Brakowało mu czterech palców. Nie zostały odcięte czy odrąbane, lecz urwane. Tak orzekł anatomopatolog na podstawie uszkodzeń tkanek. Palce wykręcono tak, że w końcu popękały ścięgna i kości. Lydia wciąż miała jeden z tych palców schowany gdzieś w piwnicy. Przed dziesięcioma laty uciekli oboje i zmienili nazwiska. Odrobinę zmienili też wygląd. I przystąpili do dzieła jak dwa anioły zemsty, pokiereszowane, lecz wciąż niepokonane, górujące nad motłochem. Lydia wyzbyła się autodestrukcyjnych tendencji. A przynajmniej dawała im upust w inny sposób. Mieli trzy miejsca zamieszkania. Heshy pozornie mieszkał w Bronksie. Ona miała mieszkanie w Queens. Oboje mieli swoje biura i telefony. Jednak była to tylko przykrywka. Legenda, jeśli ktoś woli. Nie chcieli, żeby ktoś wiedział, że tworzą zespół, pracują razem i są kochankami. Lydia, używając przybranego nazwiska, cztery lata temu kupiła ten pomalowany na jasnożółto dom. Miał dwie sypialnie i półtorej łazienki. Kuchnię, w której teraz siedział Heshy, przestronną i przyjemną. Dom stał nad jeziorem, na samym krańcu Morris County w stanie New Jersey.
Tu było tak spokojnie. Uwielbiali patrzeć na zachody słońca.
Lydia nadal oglądała fotosy „Pixie-Trixie”. Usiłowała sobie przypomnieć, jak się wtedy czuła. Te wspomnienia prawie zatarły się w jej pamięci. Heshy stał za nią i czekał, jak zawsze cierpliwie. Niektórzy byliby skłonni twierdzić, że ona i Heshy są parą zimnych morderców. Lydia szybko zdała sobie sprawę z tego, że to jeszcze jeden mit, stworzony przez Hollywood. Tak samo jak cudowna „Pixie-Trixie”. Nikt nie wchodzi do tego interesu wyłącznie z chęci zysku. Są łatwiejsze sposoby zarabiania na życie. Możesz udawać zawodowca. Możesz trzymać emocje na wodzy. Możesz nawet łudzić się, że to po prostu twoja praca, lecz kiedy spojrzysz na to z boku, zrozumiesz, że robisz to dlatego, ponieważ to lubisz. Lydia zdawała sobie z tego sprawę. Ranić kogoś, zabijać, patrzeć, jak gaśnie światło w oczach… nie, nie potrzebowała tego. Nie tęskniła za tym tak jak za minioną sławą. Jednak nie ulegało wątpliwości, że odczuwała przy tym dreszcz podniecenia i na moment zapominała o swoim cierpieniu. – Lydio?
– Już, Misiaczku.
Podniosła skradziony telefon komórkowy i scrambler. Odwróciła się i spojrzała na Heshy'ego. Był odrażający, ale ona tego nie zauważała. Skinął głową. Włączyła zniekształcanie głosu i wystukała numer. Kiedy usłyszała głos Marca Seidmana, powiedziała:
– Spróbujemy jeszcze raz?
Zanim odebrałem telefon, Rachel położyła swoją dłoń na mojej.
– To negocjacje – powiedziała. – Strach i groźby są środkami nacisku. Musisz być silny. Jeśli naprawdę zamierzają ją wypuścić, będą skłonni do ustępstw.
Przełknąłem ślinę i włączyłem telefon. Powiedziałem: „Halo”.
– Spróbujemy jeszcze raz?
Ten sam elektronicznie zniekształcony głos. Krew zaczęła mi szybciej krążyć w żyłach. Zamknąłem oczy i odparłem: – Nie.
– Słucham?
– Chcę mieć pewność, że Tara żyje.
– Przecież dostaliście włosy, czyż nie?
– Owszem.
– I co?
Spojrzałem na Rachel. Skinęła głową.
– Wyniki badań nie są jednoznaczne.
– Świetnie – powiedział głos. – No, to zaraz mogę się rozłączyć.
– Zaczekaj – powiedziałem.
– Tak?
– Poprzednim razem odjechaliście.
– Owszem.
– Skąd mam wiedzieć, że nie zrobicie tak teraz?
– Czy tym razem zawiadomiliście policję?
– Nie.
– No, to nie macie powodów do niepokoju. Oto co masz zrobić.
– Nic z tego – powiedziałem.
– Co takiego?
Zacząłem się trząść jak w febrze.
– Robimy wymianę. Nie dostaniecie pieniędzy, dopóki ja nie dostanę córki.
– W pana sytuacji nie może pan stawiać warunków.
– Ja dostanę córkę – mówiłem powoli, z trudem wyrzucając z siebie każde słowo – wy dostaniecie pieniądze.
– Nic z tego.
– No cóż – powiedziałem, siląc się na stanowczość.
– W takim razie koniec rozmowy. Nie chcę, żebyście znowu uciekli, a potem zażądali więcej pieniędzy. Dokonamy wymiany i na tym będzie koniec.
– Doktorze Seidman?
– Tak.
– Niech pan uważnie mnie posłucha.
Zapadła nieznośnie długa chwila ciszy.
– Jeśli teraz się rozłączę, nie zadzwonię przez kolejne osiemnaście miesięcy.
Zamknąłem oczy i ścisnąłem słuchawkę.
– Niech pan przez chwilę zastanowi się nad konsekwencjami. Czy nie myśli pan o tym, gdzie podziała się pana córka? O tym, co się z nią dzieje? Jeśli się rozłączę, nie będzie pan miał o niej żadnych wieści przez następne osiemnaście miesięcy.
Miałem wrażenie, że na mojej piersi zaciska się stalowa obręcz.
Nie mogłem złapać tchu. Popatrzyłem na Rahel. Odpowiedziała mi dodającym otuchy spojrzeniem.
– Ile będzie miała wtedy lat, doktorze Seidman? Oczywiście, jeśli jeszcze będzie żyła.
– Proszę.
– Jest pan gotowy mnie wysłuchać?
Zamknąłem oczy.
– Chcę tylko mieć pewność.
– Przysłaliśmy próbkę włosów.
– Dam wam pieniądze. Wy oddacie mi córkę. Dostaniecie pieniądze, kiedy ją zobaczę.
– Chce pan nam dyktować warunki, doktorze Seidman?
Mechaniczny głos zaczął zabawnie seplenić.
– Nie obchodzi mnie, kim jesteście – odparłem – ani dlaczego to robicie. Ja tylko chcę odzyskać moją córkę.
– W takim razie zrobi pan to, co mówię.
– Nie – odparłem. – Nie bez gwarancji.
– Doktorze Seidman?
– Słucham.
– Żegnam.
Telefon zamilkł.
Nerwy miałem napięte jak postronki. Teraz puściły.
Nie, nie zacząłem wrzeszczeć. Wprost przeciwnie. Ogarnął mnie niewiarygodny spokój. Odjąłem telefon od ucha i spojrzałem nań jak na jakiś zagadkowy przedmiot, który właśnie zmaterializował się w mojej dłoni. – Marc?
Popatrzyłem na Rachel.
– Rozłączyli się.
– Jeszcze zadzwonią.
Pokręciłem głową.
– Powiedzieli, że dopiero za osiemnaście miesięcy.
Rachel uważnie mi się przyjrzała.
– Marc?
– Tak?
– Chcę, żebyś uważnie mnie wysłuchał.
Czekałem.
– Postąpiłeś właściwie.
– Dzięki. Od razu mi lepiej.
– Mam doświadczenie w takich sprawach. Jeśli Tara jeszcze żyje, a oni zamierzają ją oddać, ustąpią. Nie zgodzą się na twój warunek tylko wtedy, gdy nie będą mieli ochoty albo nie będą mogli jej uwolnić.
Читать дальше