– Do diabła, nie!
– A ja założę g- garaitur i k- k- krawat. Mam k- krawat, słowo daję!
– Nie! Obaj macie być ubrani tak jak teraz, tyle że trzeźwi. Rozumiecie, co do was mówię?
– Mówisz jak Amerykanin, mon ami.
– Właśnie.
– Nie jestem Amerykaninem, ale nawet gdybym był, to chyba prawda nie jest tu artykułem pierwszej potrzeby?
– Ou est- ce que…
– Ja rozumiem, o co mu chodzi. G- g- gada jak tacy faceci, co zawsze chodzą w k- k- krawatach.
– Pamiętaj, Ralph: żadnego garnituru. Do zobaczenia jutro.
Bourne wstał od stolika, ale nagle uderzyła go pewna myśl. Zamiast ruszyć do drzwi skierował się powoli w stronę baru. Wszystkie miejsca były zajęte, więc delikatnie wcisnął się bokiem między dwóch klientów, zamówił drinka, a następnie poprosił o serwetkę, na której, nie kryjąc się, napisał długopisem po francusku kilka zdań:
"Gniazdo Kosa jest warte co najmniej milion franków. Cel: dyskretne doradztwo w interesach. Bądź za pół godziny za rogiem, przy starej fabryce. Niczym nie ryzykujesz. Jeśli przyjdziesz sam, czeka dodatkowo 5000 franków".
Bourne wsunął pod serwetkę stufrankowy banknot i dał znak ręką barmanowi, który poprawił niecierpliwym gestem okulary, jakby uznał to za impertynencję. Podszedł niespiesznym krokiem i oparł na kontuarze grube, pokryte tatuażem ramię.
– O co chodzi? – zapytał gburowato.
– Napisałem do ciebie kartkę z wiadomością – odparł kameleon, wpatrując się nieruchomym spojrzeniem w jego oczy. – Jestem sam i mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę moją prośbę. Mam niesprawną nogę, ale to nie znaczy, że nie mam pieniędzy. – Bourne szybkim, lecz delikatnym ruchem podsunął barmanowi serwetkę i banknot, po czym, obrzuciwszy go jeszcze jednym, prze ciągłym spojrzeniem, odwrócił się i wyraźnie utykając, ruszył do drzwi.
Znalazłszy się na zewnątrz, pobiegł w kierunku wylotu alejki. Oceniał, że interludium przy barze zajęło mu od ośmiu do dwunastu minut. Wiedząc o tym, że barman na pewno odprowadził go wzrokiem aż do drzwi, nie spojrzał w kierunku swoich kompanów, ale był przekonany, że w dalszym ciągu siedzieli przy stoliku. Ani czołgista, ani Ralph nie byli w najlepszej formie, w ich stanie zaś upływające minuty nie miały najmniejszego znaczenia. Jason żywił jednak nadzieję, że pięćset franków obudzi w każdym z nich coś w rodzaju poczucia obowiązku i że wyjdą z lokalu zgodnie z jego poleceniem. Z pewnym zdziwieniem stwierdził, że znacznie większe zaufanie pokłada w mężczyźnie posługującym się imionami Maurice i Rene niż w Ralphie. Były porucznik Legii Cudzoziemskiej miał wykształcony bezwarunkowy odruch, nakazujący wykonać każdy rozkaz; wykonywał je, wszystko jedno, trzeźwy czy pijany. Jason miał nadzieję, że tak samo będzie tym razem. Pomoc tych dwóch ludzi nie była niezbędna, lecz na pewno mogła mu się przydać, zakładając oczywiście, że barman z Le Coeur du Soldat przejawi zainteresowanie podanymi sumami pieniędzy i zdecyduje się spotkać z inwalidą, którego wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mógłby zabić jedną ręką.
Bourne czekał w mrocznym zaułku, obserwując drzwi lokalu. Wchodziło przez nie i wychodziło coraz mniej ludzi, przy czym ci wchodzący znajdowali się w znacznie lepszej formie niż wychodzący, ale wszyscy bez różnicy mijali obojętnie chwiejącego się przy ceglanym murze Jasona.
Jednak instynkt zwyciężył. W pewnej chwili na uliczkę wytoczyli się spleceni w uścisku dwaj znajomi Bourne'a. Kiedy odzyskali równowagę, Belg uderzył na odlew swego towarzysza, nakazując mu bełkotliwym głosem, żeby natychmiast wytrzeźwiał, bo są już bogaci, a będą jeszcze bogatsi.
– To lepiej niż dać się zabić w Angoli! – wykrzyknął były legionista. – Dlaczego oni to zrobili?
Kiedy koło niego przechodzili, Jason wciągnął ich obu za róg budynku.
– To ja! – syknął ostro.
– Sacrebleu…!
– Co jest, do d- d- diabła…?
– Cicho! Jeżeli chcecie, możecie zarobić jeszcze po pięćset franków. Jeśli nie, znajdę zaraz dwudziestu chętnych.
– Przecież jesteśmy kumplami! – zaprotestował Maurice- Rene.
– P- p- powinienem dać ci w ryj, żeś nas tak p- przestraszył… Mój koleś ma rację, jesteśmy k- k- kumplami. Ale to nie tak jak u k- komuchów, Maurice?
– Taisez- vous!
– To znaczy: stul pysk – wyjaśnił Bourne.
– Wiem, wiem… Ciągle to słyszę…
– Posłuchaj mnie teraz. W ciągu najbliższych kilku minut z knajpy może wyjść barman, żeby się ze mną spotkać. Może, ale nie musi. Po prostu nie wiem. To duży, łysy facet w okularach. Znacie go?
Amerykanin wzruszył ramionami, ale Belg kiwnął z rozmachem głową.
– Nazywa się Santos – wybełkotał. – Espagnol.
– Hiszpan?
– Albo latynos. Nikt nie wie na pewno.
Iljicz Ramirez Sanchez, pomyślał Jason. Szakal. Urodzony w Wenezueli terrorysta, z którym nie mogli sobie poradzić nawet Rosjanie. To oczywiste, że otacza się ludźmi o podobnym jak on pochodzeniu.
– Dobrze go znasz?
Tym razem to Belg wzruszył ramionami.
– W Le Coeur du Soldat jest absolutnym szefem. Rozwalał ludziom głowy, jeśli za bardzo rozrabiali. Jak zdejmuje okulary, to znaczy, że zaraz zdarzy się coś, czego lepiej nie oglądać… Jeżeli ma tu przyjść, żeby się z tobą spotkać, to lepiej uciekaj.
– Jeśli przyjdzie, to dlatego że ma do mnie interes, a nie po to, żeby mi coś zrobić.
– Ale Santos…
– Nie musicie znać szczegółów, one was nie dotyczą. Jeżeli wyjdzie na zewnątrz, chcę, żebyście przez chwilę zajęli go rozmową. Dacie radę?
– Mais, certainement. Parę razy spałem na górze na jego prywatnej kozetce. Sam mnie zanosił, jak przychodziły sprzątaczki.
– Na górze?
– Mieszka na pierwszym piętrze, nad lokalem. Podobno nigdy stąd nie wychodzi, nawet na targ. Zakupy robią inni albo zamawia wszystko przez telefon.
– Rozumiem. – Jason wyciągnął pieniądze i wręczył dwóm chwiejącym się na nogach mężczyznom po kolejnym pięćsetfrankowym banknocie. – Wracajcie pod drzwi, a jak Santos wyjdzie, zatrzymajcie go przez chwilę. Możecie go poprosić o pieniądze, butelkę, o cokolwiek.
Maurice- Rene i Ralph zachowywali się jak dzieci: spojrzeli na siebie zarazem triumfalnie i porozumiewawczo, ściskając w dłoniach banknoty. Francois, szalony legionista, rozdaje forsę, jakby ją sam drukował! Ich entuzjazm wyraźnie przybrał na sile.
– Jak długo mamy obrabiać tego indyka? – zapytał Amerykanin z Południa.
– Tak go zagadam, że odpadną mu uszy z tej łysej głowy! – dodał Belg.
– Nie ma potrzeby. Chcę się tylko przekonać, czy naprawdę jest sam.
– Nie ma sprawy, kolego.
– Zapracujemy nie tylko na tę forsę, ale i na twój szacunek. Masz na to słowo kaprala Legii Cudzoziemskiej!
– Jestem wzruszony. A teraz do roboty.
Dwaj pijani mężczyźni, zataczając się i poklepując po ramionach, odeszli w kierunku wejścia do knajpy. Jason czekał, przyciśnięty plecami do chropawej, nierównej ściany. Po sześciu minutach usłyszał słowa, które tak bardzo pragnął usłyszeć:
– Santos! Mój wspaniały przyjaciel Santos!
– Co tu robisz, Rene?
– Ten młody Amerykanin trochę źle się poczuł, ale już mu lepiej, bo zwymiotował.
– Amerykanin…?
– Pozwól, że ci go przedstawię. Już wkrótce będzie znakomitym żołnierzem.
– Czyżby znowu organizowano dziecięcą krucjatę? Powodzenia, skrzacie. Zrób sobie wojnę w piaskownicy.
Bourne wychylił się ostrożnie zza rogu i ujrzał łysego barmana przypatrującego się Ralphowi.
Читать дальше