– Rozumiem.
– Weźmie pan samochód?
– A powinienem?
– Szczerze mówiąc, na pańskim miejscu nie robiłbym tego. Istnieje minimalne ryzyko, że w ten sposób można by trafić do mnie.
– Tak właśnie pomyślałem. Kupiłem sobie plan metra. Kiedy mogę się teraz z panem skontaktować?
– Będę potrzebował czterech, może pięciu godzin, żeby pojechać na lotniska i wrócić. Jak słusznie zauważył nasz znajomy święty, nie wiadomo dokładnie, skąd przyleci pańska żona. Zdobycie wszystkich list pasażerów zajmie mi trochę czasu.
– Proszę się skoncentrować na samolotach przylatujących jutro rano. Na pewno nie będzie miała fałszywego paszportu, bo nie wiedziałaby, jak go zdobyć.
– Według słów świętego Aleksa nie należy nie doceniać Marie St. Jacques Webb. Użył nawet francuskiego słowa. Powiedział, że ona fest formidable.
– Zapewniam pana, że potrafi przeskoczyć samą siebie.
– Qu'est- ce que c'est?
– Innymi słowy, jest zdolna do nadzwyczaj oryginalnych pomysłów.
– Co pan będzie robił?
– Na razie idę do metra. Ściemnia się. Zadzwonię po północy.
– Bonne chance.
– Merci.
Kiedy Bourne wyszedł z budki i powłócząc nogą ruszył wzdłuż Quai des Tuileries, miał już gotowy plan działania. W pobliżu znajdowała się stacja, gdzie wsiądzie w metro do Havre Caumartin, a stamtąd pociągiem dostanie się do Argenteuil, średniowiecznego miasteczka założonego tysiąc czterysta lat temu wokół klasztoru. Obecnie było to przedmieście Paryża i centrum operacyjne zabójcy bardziej bezwzględnego i brutalnego od tych, jakich można było spotkać w średniowieczu. To jedno przez stulecia pozostało niezmienne: uświęcanie i dowartościowywanie przestępstwa bliskością miejsc religijnego kultu.
Do Le Coeur du Soldat nie wchodziło się z ulicy, bulwaru ani alei, tylko ze ślepego zaułka naprzeciwko od dawna nieczynnej fabryki, niegdyś znakomicie prosperującego zakładu metalurgicznego usytuowanego w najbrzydszej części miasta. Na próżno by szukać numeru baru w książce telefonicznej; trafiali tutaj ci, którzy wiedzieli, jak trafić, oraz ci, którzy wiedzieli, kogo pytać o drogę. Im brudniejsze i bardziej zaniedbane stawały się domy i ulice, tym wskazówki przechodniów zyskiwały na dokładności.
Bourne stał w ciemnym, wąskim zaułku oparty o ceglany, wyszczerbiony mur naprzeciwko wejścia do lokalu. Nad masywnymi drzwiami jarzył się przyćmioną czerwienią toporny, częściowo uszkodzony neon: L Ceur'd Soldat. Kiedy drzwi otwierały się lub zamykały, wpuszczając i wypuszczając klientów, mroczną uliczkę wypełniały metaliczne, donośne dźwięki marszowej muzyki; goście tego lokalu z pewnością nie zostaliby zaproszeni na przyjęcie haute couture. Wyglądam dokładnie tak, jak powinienem, pomyślał Jason, po czym potarł zapałkę o mur, zapalił cienkie, czarne cygaro i ruszył w kierunku drzwi.
Gdyby nie rozbrzmiewający wokół język i ogłuszająca muzyka, poczułby się tak, jak w którymś z portowych barów w Palermo. Torując sobie powoli drogę do zatłoczonego baru, rozglądał się od niechcenia dookoła, starając się zapamiętać każdy szczegół. Potężnie zbudowany mężczyzna w bluzie czołgisty wstał właśnie ze stołka i Jason natychmiast zajął jego miejsce.
Szponiasta dłoń opadła mu na ramię; Bourne podbił ją w górę, wykręcił i wstał, prostując się na całą wysokość.
– O co chodzi? – zapytał po francusku niezbyt głośno, ale tak, żeby być dobrze słyszanym.
– To moje miejsce, świnio! Idę się tylko odlać!
– Więc może kiedy wrócisz, ja tam pójdę – odparł Jason, wpatrując się ostro w oczy napastnika i nie zwalniając uchwytu, wzmocnionego dodatkowo odpowiednim ustawieniem kciuka, uciskającego boleśnie nerw.
– Ty cholerny kulasie!… – zasyczał mężczyzna, starając się nie okazać bólu. – Masz szczęście, że nie ruszę inwalidy, bo…
– Powiem ci coś – zaproponował Bourne, rozluźniając uchwyt. – Jak wrócisz, będziemy się zmieniać, a ja postawię ci drinka za każdym razem, jak pozwolisz mi trochę ulżyć tej mojej cholernej nodze. Zgoda?
Na twarzy barczystego mężczyzny pojawił się uśmiech.
– Jesteś w porządku, koleś!
– Wcale nie jestem w porządku, tylko nie chcę zarobić guza. Rozsmarowałbyś mnie jak masło. – Bourne cofnął rękę.
– Nie jestem pewien! – roześmiał się czołgista, obmacując sobie przegub. – Siedź, siedź! Jak się wysikam, to ja tobie postawię drinka. Nie wyglądasz na faceta, który ma za dużo forsy.
– Jak to mówią, pozory często mylą – odparł Jason, siadając ponownie na stołku. – Mam też lepsze ciuchy, ale kumpel, z którym się umówiłem, powiedział, żebym lepiej ich nie wkładał… Właśnie wróciłem ze szmalem z Afryki. Wiesz, szkolenie dzikusów i tak dalej…
Z głośników buchnęły ogłuszające dźwięki kolejnego marsza, a oczy czołgisty zrobiły się okrągłe jak spodki.
– Afryka? – zapytał ze zdumieniem. – Wiedziałem! Znam ten chwyt: LPN!
Resztki banku danych, jakie pozostały w jego pamięci, pozwoliły kameleonowi na natychmiastowe rozszyfrowanie skrótu. LPN – Legion Patria Nostra – Legia Cudzoziemska. Najemnicy. Co prawda akurat nie to miał na myśli, ale niech i tak będzie.
– Boże, ty też? – zapytał na wszelki wypadek.
– La Legion etrangere! "Legia jest naszą ojczyzną!"
– Niesamowite!
– Ma się rozumieć, nie chwalimy się tym na lewo i prawo, bo byliśmy najlepsi i dostawaliśmy największe pieniądze, ale to przecież nasi ludzie. Żołnierze!
– Kiedy opuściłeś Legię? – zagadnął Bourne, przeczuwając niejasno kłopoty.
– Dziewięć lat temu. Wyrzucili mnie przed przedłużeniem kontraktu z powodu nadwagi. Mieli rację, a przy okazji chyba ocalili mi życie. Jestem z Belgii, dochrapałem się porucznika.
– Ja wyleciałem miesiąc temu, przed końcem pierwszego kontraktu, podczas tej zabawy w Angoli. Zostałem ranny, a przy okazji dopatrzyli się w papierach, że jestem starszy, niż im mówiłem. Nie lubią płacić za leczenie. – Jak łatwo przyszły mu te słowa!
– Angola? Więc my to zrobiliśmy? Na co to komu?
– Ja tam o niczym nie wiem. Jestem zwykłym żołnierzem, wykonuję rozkazy i nie dyskutuję o tych, których nie rozumiem.
– Siedź tutaj! Pęcherz mi pęka… Zaraz wracam, to sobie trochę pogadamy. Może mamy wspólnych kumpli? Nic nie słyszałem o operacji w Angoli…
Jason oparł się o bar i zamówił une biere, dziękując w duchu Bogu za to, że muzyka była zbyt głośna, a barman za bardzo zajęty, żeby podsłuchiwać ich rozmowę. Jednak zdecydowanie większą wdzięczność żywił wobec świętego Aleksa, który dawał każdemu szkolonemu przez siebie agentowi następującą radę: "Najpierw bij po gębie, a potem wyciągaj rękę na zgodę". Conklin wyznawał bowiem teorię, że przyjaźń zawiązująca się w miejsce wrogości jest znacznie trwalsza od tej, która ma bezproblemowe początki. Bourne pociągnął z ulgą łyk piwa. Miał teraz przyjaciela w Le Coeur du Soldat. Zdobył przyczółek, pozornie mało istotny, ale w sprawach tego rodzaju pozory często mogły mylić.
Czołgista wrócił do baru, obejmując potężnym ramieniem młodego, dwudziestoparoletniego chłopaka średniego wzrostu i postury obszernego sejfu, ubranego w kurtkę amerykańskiej piechoty. Jason wykonał ruch, jakby chciał zejść ze stołka.
– Siedź, siedź! – ryknął jego nowy przyjaciel, nachylając się nad głowami
ludzi i przekrzykując grzmiącą muzykę. – Przyprowadziłem nam dziewicę.
– Że co?
– Zapomniałeś? Ma zamiar wstąpić do Legii.
Читать дальше