– Niektórzy grywają w tym celu w squash [3].
– Proszę mi wybaczyć, panie Park Avenue, ale ja nie gram w dynię, tylko ją jadam.
– Te różnice kulturowe i językowe… Wciąż dają się we znaki, prawda?
– Owszem, ale to nie pańska wina, consigliere.
– Istotnie. Zwykle ludzie tytułują mnie adwokatem.
– Daj mi trochę czasu. U nas byłbyś consigliere.
– Zostało nam zbyt mało życia, Louis. Powiesz, o co ci chodzi, czy mam iść?
– Powiem, panie adwokacie… A więc, za każdym razem, kiedy Żydek "leci na Księżyc", jak mówią moi specjaliści, jest w nie najgorszej formie, zgadza się?
– Przypuszczam, że to raczej periodyczne nawroty pozorów normalności, ale nie jestem lekarzem.
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pieprzysz, ale ja też nie jestem lekarzem, więc zdam się na moich specjalistów. Otóż za każdym razem, kiedy go szprycują, podsuwają mu jedno nazwisko za drugim. Większość nic dla niego nie znaczy, ale wreszcie trafia się jedno, potem drugie i trzecie. Robią wtedy coś, co nazywają sondą – wyciągają z niego po kawałeczku informacje na temat tego faceta, żeby mieć coś, czym można by go nastraszyć, gdyby zaszła taka konieczność. Nie zapominaj, że żyjemy w nerwowych czasach, a doktorek leczy najgrubsze ryby w Waszyngtonie, wszystko jedno, z rządu czy nie. I co pan o tym myśli, panie adwokacie?
– To rzeczywiście niezwykłe – wycedził gość, nie spuszczając oka z capo supremo. – Mimo wszystko znacznie lepsza byłaby jego kartoteka.
– Jak już wspomniałem, pracujemy nad tym, ale będziemy jeszcze potrzebować trochę czasu, a to jest teraz, immediato. Powinien dotrzeć do Pensylwanii za kilka godzin. Chcesz ubić interes? Tylko ty i ja, nikt więcej.
– O co chodzi? O coś, czego nie masz i być może nigdy nie będziesz miał?
– Daj spokój! Za kogo mnie uważasz?
– Jestem pewien, że nie chciałbyś wiedzieć…
– Przestań chrzanić. Powiedzmy, że spotkamy się za dzień lub dwa, a może za tydzień, i wtedy dostarczę ci listę ludzi, którzy mogliby cię interesować, a o których będę miał informacje… takie, jakich nie dałoby się uzyskać w żaden tradycyjny sposób. Wybierzesz jednego lub dwóch, albo żadnego, więc niczym nie ryzykujesz. Umowa jest tylko między nami dwoma. Oprócz nas sprawę będą znać tylko mój główny specjalista i asystent. Oni nie znają ciebie, a ty ich.
– Robota na boku, jak dawniej?
– Nie jak dawniej, tylko jak teraz. Wysokość zapłaty uzależnię od wagi informacji. Może to będzie zaledwie tysiąc lub dwa, może dwadzieścia, a może zupełnie gratis, któż to może powiedzieć? Będę grał fair, bo zależy mi na tobie, capisce?
– To bardzo interesujące.
– Wiesz, co myśli mój specjalista? Że moglibyśmy rozpocząć działalność na własną rękę, tylko najpierw trzeba by dogadać się z paroma łebskimi facetami, najlepiej, żeby mieli znajomości w Senacie albo nawet w Białym Domu…
– Rozumiem, ale muszę już iść – przerwał mu prawnik, wstając z fotela. – Przynieś mi tę listę, Louis.
Ruszył w kierunku niewielkiego, wyłożonego marmurem przedpokoju.
– Nie miał pan ze sobą teczki, signor avvocato? – zapytał capo, podnosząc się z kanapy.
– Żeby uruchomić alarm, który masz zainstalowany przy wejściu?
– Cóż zrobić, świat jest pełen przemocy…
– Pierwsze słyszę.
Kiedy prawnik opuścił apartament, zamykając za sobą drzwi, Louis rzucił się do biurka, o mało nie zwalając z niego staromodnego, wykonanego z kości słoniowej telefonu. Jak zwykle minęło trochę czasu, zanim zdołał zdjąć jedną ręką słuchawkę, przytrzymać nią podstawkę, a drugą wykręcić numer.
– Cholerny rupieć! – mruknął. – Cholerny, pieprzony dekorator… To ty, Mario?
– Witaj, Lou – odparł przyjemny głos z New Rochelle. – Na pewno dzwonisz, żeby złożyć życzenia urodzinowe Anthony'emu?
– Komu?
– Mojemu małemu. Kończy dzisiaj piętnaście lat, czyżbyś zapomniał? Cała rodzina jest teraz w ogrodzie. Bardzo nam ciebie brakuje, kuzynie. Lou, żebyś widział nasz ogród w tym roku! Jestem prawdziwym artystą.
– Niewykluczone, że także kimś jeszcze.
– Proszę?
– Kup Anthony'emu prezent i prześlij mi rachunek. Może być jakaś dziwka, bo to już przecież mężczyzna.
– Jesteś niemożliwy, Lou. Wiesz, mam tyle spraw…
– Teraz jest ważna tylko jedna sprawa, Mario, i lepiej, żebyś powiedział mi prawdę, bo jak nie, to ją z ciebie wyciągnę!
W słuchawce zapadła na chwilę cisza.
– Nie zasłużyłem sobie na takie traktowanie, cugino – rozległ się wreszcie przyjemny głos płatnego mordercy.
– Może tak, a może nie. Z posiadłości tego generała w Manassas zginęła książka. Bardzo cenna książka.
– A więc jednak to zauważyli?
– Do cholery, masz ją?!
– Miałem, Lou. Chciałem dać ci ją w prezencie, ale nic z tego nie wyszło.
– Jak to? Zostawiłeś ją w taksówce czy co?
– Nie, ratowałem swoje życie. Ten wariat Webb porozrzucał wszędzie flary i walił do mnie na podjeździe jak na strzelnicy. Drasnął mnie, a kiedy upadłem, ta cholerna książka wyleciała mi z ręki. Właśnie wtedy przyjechała policja, więc tylko ją podniósł i popędził do bramy.
– Więc Webb ją ma?
– Chyba tak.
– Święty Jezu na trampolinie!…
– Coś jeszcze, Lou? Właśnie zapalamy świeczki na torcie.
– Tak. Mario, chyba będę cię potrzebował w Waszyngtonie. Chodzi o ważniaka bez stopy, ale za to z książką.
– Chwileczkę, cugino, przecież znasz moje zasady, prawda? Zawsze miesiąc przerwy między zleceniami. Ile czasu zajęło mi Manassas? Sześć tygodni, prawda? A w maju, w Key West, ile to było? Trzy, prawie cztery tygodnie. Nie wolno mi dzwonić, nie wolno mi wysłać głupiej kartki… Nie, Lou, potrzebuję tego miesiąca. Jestem to winien Angie i dzieciom. Nie mam zamiaru być ojcem na przychodne. Muszą mieć wzorową rodzinę, rozumiesz?
– Zacznij pisać poradniki! – parsknął wściekle Louis i odwiesił z trzaskiem słuchawkę po to tylko, by zaraz złapać aparat, który przewrócił się na biurko; na żółtawej obudowie pojawiła się wyraźna rysa.
– Najlepszy fachowiec w branży, a ma fioła… – mruknął capo supremo, wykręcając kolejny numer. Kiedy z drugiej strony ktoś podniósł słuchawkę, gniew natychmiast zniknął z jego głosu. – Witaj, Frankie. Jak się miewa mój najbliższy przyjaciel?
– A… Cześć, Lou- odpowiedział mu niepewnie delikatny falset z kosztownego apartamentu w Greenwich Village. – Mogę zadzwonić do ciebie za dwie minuty? Właśnie odprowadzam mamę do taksówki. Zaraz wrócę, zgoda?
– Oczywiście. Za dwie minuty.
Matka? Dziwka! Il pinguino! Louis podszedł do marmurowego, wyposażonego w lustro baru, nad którym unosiły się dwa różowe aniołki. Nalawszy niemal pełną szklankę, pociągnął kilka głębokich, uspokajających łyków. Po chwili zadzwonił wiszący przy barze telefon.
– Tak? – powiedział, ostrożnie trzymając w dłoni również delikatną, bo tym razem kryształową, słuchawkę.
– To ja, Lou. Już odprowadziłem mamę.
– Dobry z ciebie chłopiec, Frankie. Zawsze pamiętaj o mamie.
– Oczywiście, Lou. Ty mnie tego nauczyłeś. Powiedziałeś mi, że urządziłeś swojej mamie najwspanialszy pogrzeb, jaki widziano w East Hartford.
– Tak, bo kupiłem cały ten ich pieprzony kościół.
– To naprawdę miłe.
– A może zajęlibyśmy się czymś rzeczywiście miłym, co? Miałem okropny dzień, Frankie. Wiesz, o czym myślę?
Читать дальше