– Mesdames et monsieurs – rozległ się głos kapitana samolotu. – Je suis votre capitaine. Bienvenu. – Pilot mówił dalej po francusku, a następnie załoga powtórzyła jego słowa po angielsku, niemiecku, włosku, a także, przy pomocy tłumaczki, po japońsku. – Spodziewamy się, że nasz lot do Marsylii będzie przebiegał bez żadnych przeszkód. Czas podróży powinien wynieść siedem godzin i czternaście minut, lądowanie o szóstej rano czasu lokalnego. Życzymy państwu przyjemnego lotu.
Kiedy Marie St. Jacques Webb wyjrzała przez okienko, zobaczyła rozciągający się daleko w dole, oświetlony blaskiem księżyca ocean. Z Montserrat przedostała się do San Juan na Puerto Rico, a następnie kupiła bilet do Marsylii. O służbie imigracyjnej tego miasta można było powiedzieć, że działała co najmniej nieudolnie, a nawet świadomie lekceważyła swoje obowiązki. W każdym razie, tak właśnie przedstawiały się sprawy trzynaście lat temu, w czasie, który teraz Marie usiłowała dokładnie odtworzyć. Z Marsylii poleci do Paryża krajowymi liniami lotniczymi i tam go odnajdzie. Tak samo jak przed trzynastu laty. Musi! Jeżeli jej się nie uda, dla człowieka, którego kocha, będzie to oznaczało wyrok śmierci.
Morris Panov siedział niespokojnie przy oknie wychodzącym na pastwisko jakiejś farmy położonej, jak mu się wydawało, gdzieś w Marylandzie. Znajdował się w małej sypialni na pierwszym piętrze, ubrany w szpitalną koszulę, a wygląd jego odsłoniętego prawego ramienia potwierdzał wcześniejsze obawy. Miał wielokrotnie wstrzykiwane narkotyki – latał na Księżyc, jak określali to ci, którzy zajmowali się ich rozprowadzaniem. Został poddany psychicznej formie gwałtu, jego umysł prześwietlono na wylot i wywrócono na drugą stronę, najskrytsze myśli i tajemnice zostały wywabione na powierzchnię działaniem środków chemicznych i dokładnie zbadane.
Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że skutki tych zabiegów mogą okazać się fatalne, natomiast zupełnie nie mógł zrozumieć, dlaczego jeszcze żyje. Największe obawy budził w nim fakt, że jest traktowany z takimi honorami. Dlaczego strażnik w debilnej, czarnej masce na twarzy jest taki grzeczny, a jedzenie smaczne i obfite? Wyglądało na to, że obecnie jego dręczycielom zależało przede wszystkim na tym, by jak najszybciej odzyskał siły, poważnie nadwątlone przedawkowaniem narkotyków, i poczuł się możliwie wygodnie w tych nadzwyczajnych warunkach. Dlaczego?
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł zamaskowany strażnik. Był to niski, krępy mężczyzna mówiący z akcentem kojarzącym się Panovowi z północno- wschodnimi stanami czy po prostu z Chicago. W innych okolicznościach mężczyzna sprawiałby komiczne wrażenie, gdyż jego masywna głowa była zbyt duża na wąską, czarną maskę, która i tak z pewnością nie utrudniłaby ewentualnej identyfikacji, ale w obecnej sytuacji w jego wyglądzie nie sposób było dostrzec nic zabawnego, a uniżona służalczość wywoływała wręcz dreszcz niepokoju. Przez ramię miał przewieszone ubranie Panova.
– Dobra, doktorku, wskakuj w te ciuchy. Dopilnowałem, żeby wszystko uprali i wyprasowali, nawet gatki. Co ty na to?
– Chcesz powiedzieć, że macie tu własną pralnię?
– Gdzie tam, zawozimy wszystko do… O nie, nie złapiesz mnie tak łatwo, doktorku! – Strażnik pokazał w uśmiechu żółtawe zęby. – Myślisz, że jesteś strasznie sprytny, co? Chciałeś wyciągnąć ze mnie, gdzie jesteśmy?
– Zapytałem tylko z ciekawości.
– Jasne. Mam takiego siostrzeńca, co też ciągle zadaje z ciekawości pytania, na które ani mi się śni odpowiadać. Na przykład: "Wujku, a jak udało ci się wepchnąć mnie na Akademię?". Ha! Jest lekarzem, tak jak ty. I co na to powiesz?
– Powiem, że brat jego matki jest bardzo uczynnym człowiekiem.
– A co miałem robić? Ubieraj się, doktorku, bo jedziemy na małą przejażdżkę. – Strażnik podał Panovowi ubranie.
– Przypuszczam, że byłoby z mojej strony głupotą pytać dokąd – powiedział Mo, zdejmując szpitalną koszulę i wciągając slipy.
– Racja.
– Ale na pewno mniejszą głupotą od tej, jaką popełnił twój siostrzeniec nie mówiąc ci o pewnych objawach, którymi na twoim miejscu natychmiast bym się zainteresował – zauważył Mo, jakby nigdy nic zapinając spodnie.
– O czym ty mówisz?
– Być może o niczym – odparł Panov, zakładając koszulę, po czym usiadł na krześle, żeby wciągnąć skarpetki. – Kiedy widziałeś się ostatnio ze swoim siostrzeńcem?
– Parę tygodni temu. Dałem mu trochę forsy, żeby miał na ubezpieczenie. Cholera, te matki są jak pijawki! A czemu pytasz?
– Jestem ciekaw, czy coś ci wtedy powiedział.
– O czym?
– O twoich ustach. – Mo nachylił się, żeby zawiązać sznurowadła. – Nad szafką wisi lustro. Idź i sobie obejrzyj.
– Co mam obejrzeć? – Capo subordinato podszedł szybko do lustra.
– Uśmiechnij się.
– Do kogo?
– Do siebie. Widzisz? Masz żółte zęby i blade dziąsła, wyraźnie cieńsze u góry.
– I co z tego? Zawsze takie były…
– Może to nic poważnego, ale powinien zwrócić na to uwagę.
– Na co, do jasnej cholery?
– Ameloblastoma jamy ustnej. Prawdopodobnie, choć nie na pewno.
– Co to jest, do diabła? Rzadko myję zęby i prawie wcale nie chodzę do dentysty, bo to wszystko rzeźnicy.
– Chcesz przez to powiedzieć, że od jakiegoś czasu nie byłeś u dentysty ani u chirurga szczękowego?
– Nie, bo co? – Capo ponownie wyszczerzył zęby do lustra.
– Może właśnie dlatego twój siostrzeniec nic ci nie powiedział…
– Jak to?
– Pewnie myśli, że chodzisz regularnie na kontrole, i wolał, żeby ci to wyjaśnił specjalista. – Mo wstał, zawiązawszy sznurowadła.
– Nie rozumiem.
– Cóż, jest ci wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobiłeś, więc nic dziwnego, że nie chciał ci o tym mówić.
– O czym, do diabła? – Strażnik odwrócił się raptownie od lustra.
– Być może się mylę, ale moim zdaniem powinieneś jak najszybciej zgłosić się do dentysty. – Mo wciągnął marynarkę. – Jestem gotów – oznajmił. – Co teraz?
Capo subordinato, z czołem zmarszczonym od nadmiaru myśli i podejrzeń, wyciągnął z kieszeni dużą, czarną chusteczkę.
– Przykro mi, doktorku, ale muszę zawiązać ci oczy.
– Żebym nie widział, jak strzelacie mi w głowę?
– Nie, doktorku. Jesteś dla nas zbyt cenny.
Cenny? – zapytał retorycznie capo supremo w swoim luksusowym brooklyńskim apartamencie. – To za mało powiedziane. Ten Żydek ma wartość świeżo odkrytej dziewiczej żyły złota. Wysłuchiwał zwierzeń największych szych z Waszyngtonu. Jego kartoteka jest warta tyle, co całe Detroit.
– Nigdy nie uda ci się do niej dotrzeć, Louis – odparł ubrany w kosztowny garnitur mężczyzna w średnim wieku, siedzący naprzeciwko gospodarza. – Schowają ją tak głęboko, że nic nie poradzisz.
– Pracujemy nad tym, panie Park Avenue. Powiedzmy – tylko powiedzmy – że jednak ją mamy. Ile byłbyś gotów za nią zapłacić?
Na twarzy gościa pojawił się powściągliwy, arystokratyczny uśmiech.
– Detroit? – zapytał.
– Va bene! Podobasz mi się, masz poczucie humoru. – Mafioso natychmiast spoważniał, a jego rysy zastygły na wzór nieruchomej, budzącej odrazę maski. – Za tego Bourne'a- Webba dalej obowiązuje cena pięciu baniek, zgadza się?
– Plus premia.
– Nie lubię premii, panie prawniku. Bardzo ich nie lubię.
– Możemy z tym pójść gdzie indziej. Nie jesteście jedyni w tym mieście.
Читать дальше