– Kto podpisuje czeki z pańskim wynagrodzeniem, panie Smith?
– Niejaki Louis DeFazio, z tego, co wiem, bardzo solidny biznesmen. On nas zatrudnia.
– Czy wie pan, gdzie mieszka?
– W Brooklyn Heights. Ktoś mi kiedyś powiedział, że przy samej rzece.
– Dokąd pan jechał, kiedy został pan zatrzymany przez naszych ludzi? Dellacroce skrzywił się i na chwilę przymknął opuchnięte powieki.
– Do jednej z tych dziur na południe od Filadelfii, gdzie trzymają pijaczków i ćpunów… Ale pan to przecież wie, panie ważny, bo znalazł pan w wozie mapę.
Holland gwałtownym ruchem wyciągnął rękę i wyłączył dyktafon.
– Chcesz sobie popływać, sukinsynu?
– Chwila, moment! Pan dostaje informacje po swojemu, a ja je daję po swojemu. Za każdym razem dostawaliśmy mapę i mieliśmy jechać do wyznaczonego punktu najmniej uczęszczanymi drogami, jakbyśmy wieźli prezydenta albo nawet samego don superiore… Daj mi pan kartkę i ołówek, to wszystko panu wyrysuję, łącznie z tabliczką na bramie! – Mafioso uniósł zdrową rękę i wycelował palec w pierś dyrektora CIA. – Wszystko będzie się zgadzało, panie ważny, bo nie mam ochoty iść spać z żadnymi pieprzonymi rybami, capisce!
– W takim razie dlaczego nie chcesz nagrać tego na taśmę? – zapytał Holland.
– Na taśmę, dobre sobie! A wszystkie moje namiary wylądują w archiwum, tak? Myśli pan, że nasi ludzie nie potrafiliby założyć tutaj podsłuchu? Cha, cha! Nawet ten chrzaniony doktorek mógłby być jednym z nas!
– Nie jest, ale mam nadzieję, że wkrótce dotrzemy do pewnego wojskowego lekarza, który rzeczywiście dla was pracuje. – Peter Holland podał leżącemu w łóżku mężczyźnie notatnik i ołówek, po czym usiadł, nie włączając dyktafonu. Skończyła się rozgrzewka, a zaczęła prawdziwa gra.
W Nowym Jorku, na Sto Trzydziestej Ósmej ulicy, między Broadwayem i Amsterdam Avenue, w samym sercu Harlemu, wysoki, niechlujnie ubrany czarny mężczyzna zataczał się na chodniku. W pewnej chwili wpadł na obdrapaną, ceglaną ścianę opuszczonego domu, osunął się na ziemię i znieruchomiał, oparty o mur, z szeroko rozrzuconymi nogami i pochyloną głową.
– Patrzą na mnie tak, jakbym wlazł do najelegantszego sklepu dla białych w Palm Springs – powiedział do ukrytego w kołnierzyku koszuli mikrofonu.
– Świetnie sobie radzisz – odpowiedział metaliczny głos z miniaturowego, wszytego pod materiał głośniczka. – Wszędzie są nasi ludzie, ani na chwilę nie spuszczają cię z oka. Ten cholerny automat gwiżdże jak czajnik.
– Jakim cudem udało wam się schować w tym waszym gniazdku?
– Przyszliśmy wcześnie rano. Tak wcześnie, że nikt nie zwrócił uwagi na to, jak wyglądamy.
– Nie mogę się doczekać chwili, kiedy będziecie wychodzić. Powinna być świetna zabawa. Aha, skoro o tym mowa: czy uprzedziliście na wszelki wypadek gliny? Strasznie bym nie chciał, żeby mnie zapudłowali, po tym jak wyhodowałem sobie na gębie ten zarost. Swędzi jak diabli, a moja stara od trzech tygodni nie chce ze mną gadać.
– Nie powinieneś rozwodzić się z poprzednią.
– Dowcipniś. Nie lubiła lekcji geografii. Szczególnie, jeśli polegały na kilkutygodniowym pobycie w Zimbabwe. Nie odpowiedzieliście mi, co z gliniarzami.
– Dostali twój rysopis i scenariusz akcji, więc powinni zostawić cię w spokoju… Koniec pogaduszek! To na pewno twój facet, bo jest w kombinezonie firmy telefonicznej… Tak, idzie do drzwi. Teraz wszystko w twoich rękach, cesarzu Jones.
– Cwaniaczek… Widzę go. Ma pełne portki ze strachu, że musiał tu przyleźć.
– To znaczy, że jest prawdziwy – odparł metaliczny głos z głośniczka. – To dobrze.
– To źle, kolego – poprawił go czarny agent. – Jeśli tak jest, to o niczym nie wie, czyli nic nie będzie można od niego wyciągnąć.
– W takim razie co proponujesz?
– Najpierw muszę zobaczyć, jaki numer wprogramuje do pamięci.
– Dlaczego?
– Może i jest prawdziwy, ale cholernie się boi, i to wcale nie dlatego, że nie lubi tej dzielnicy.
– Co to ma znaczyć, do diabła?
– Jeżeli zauważy, że ktoś go śledzi, może wprowadzić fałszywy numer.
– Nic nie rozumiem, koleś.
– Jeśli numer będzie prawdziwy, powtórzy całą sekwencję tak, żeby…
– Daruj sobie – przerwał mu głos z kołnierzyka. – Nic nie chwytam z tego technicznego żargonu. Poza tym mamy w tej firmie naszego człowieka, więc będziesz mógł się z nim skonsultować.
– W takim razie do roboty. Wyłączam się, ale nie przerywajcie nasłuchu i miejcie mnie na oku.
Agent podniósł się z chodnika i chwiejnym krokiem wszedł do zrujnowanego budynku. Człowiek z firmy telefonicznej dotarł na pierwsze piętro, gdzie skręcił w wąski, brudny korytarz; z całą pewnością był już tu kiedyś, bo nie zawahał się ani nie usiłował odczytać ledwo widocznych numerów na drzwiach. Funkcjonariusz CIA doszedł w związku z tym do wniosku, że czekające go zadanie będzie łatwiejsze, niż się spodziewał. Nie miał nic przeciwko temu, tym bardziej że cała ta akcja wykraczała nieco poza kompetencje Agencji, a właściwie była po prostu nielegalna.
Wbiegł na piętro, przeskakując po trzy stopnie – dzięki grubym, gumowym podeszwom poruszał się prawie bezszelestnie – i przycisnąwszy się plecami do ściany, wyjrzał zza zakrętu korytarza; monter zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami po lewej stronie, wsadził klucze do trzech zamków, przekręcił je po kolei i wszedł do środka. To może wcale nie być takie łatwe, pomyślał agent. W chwili gdy technik zamknął za sobą drzwi, podbiegł do nich i zatrzymał się, nasłuchując. Może nie wspaniale, ale i nie tragicznie, przemknęła mu myśl, kiedy usłyszał odgłos jednego zamykanego zamka. Widocznie technik bardzo się śpieszył. Człowiek z Agencji przyłożył ucho do pokrytych łuszczącą się farbą drzwi i wstrzymał oddech; trzydzieści sekund później odwrócił głowę, wypuścił powietrze z płuc, nabrał je ponownie i znowu zaczął nasłuchiwać. Dobiegające zza drzwi słowa były przytłumione, ale nie miał najmniejszych problemów z ich zrozumieniem.
– Centrala? Tu Mikę ze Sto Trzydziestej Ósmej ulicy, sektor dwunasty, maszyna numer szesnaście. Czy mamy w tym budynku jeszcze jedno urządzenie? – Cisza, trwająca około dwudziestu sekund. – Nie mamy, co? Nie mogę sobie poradzić z jakimś nakładaniem częstotliwości, zupełnie bez sensu… Telewizja kablowa? W tej okolicy nie mieszka nikt, kto mógłby sobie na to pozwolić… Aha, rozumiem. Kabel zbiorczy, tak? Chłopcy od prochów nie żałują sobie niczego… Może mieszkają w nędznej dzielnicy, ale chałupy mają wyposażone tak, że mucha nie siada. Dobra, daj jeszcze raz sygnał, a spróbuję jakoś go oczyścić.
Agent odsunął się od drzwi i ponownie wypuścił powietrze z płuc, tym razem z wyraźną ulgą. Konfrontacja nie była konieczna, gdyż zdobył już wszystkie potrzebne informacje: Sto Trzydziesta Ósma ulica, sektor dwunasty, maszyna numer szesnaście, a w dodatku znali nazwę firmy, która zainstalowała automat zgłoszeniowy: Reco- Metropolitan Company, Sheridan Square, Nowy Jork. Resztą będą mogli się zająć biali chłopcy. Wycofał się na obskurną klatkę schodową i uniósł kołnierz koszuli.
– Słyszycie mnie? Podają namiary na wypadek, gdybym miał wpaść pod ciężarówkę.
– Śmiało, cesarzu Jones.
– Maszyna numer szesnaście w czymś, co nazywają sektorem dwunastym.
– Dobra. Chyba tym razem zapracowałeś na wypłatę.
– Mógłbyś przynajmniej powiedzieć: "Wspaniale, stary druhu".
– To ty chodziłeś do college'u, nie ja.
Читать дальше