Pod tym względem Zina nie różniła się od reszty; poczuł w ustach gorzki smak rozczarowania. Ale w końcu inni ludzie zawsze go rozczarowywali. Po prostu nie należeli do jego sfery, nie pojmowali niuansów tego świata tak jak on.
Bywali zabawni – lecz tylko przez chwilę. Z tą myślą zapadł w otchłań głębokiego, spokojnego snu. Kiedy się obudził, Ziny już nie było, wróciła do niczego niepodejrzewającego Hasana Arsienowa.
O świcie, po lekkim śniadaniu, wsiedli w piątkę do range- roverów dostarczonych i kierowanych przez członków zespołu Humanistas, i pojechali na południe, ku brudnym slumsom rosnącym niczym ropiejący wrzód na ciele Nairobi. Nikt się nie odzywał, jakby przygniotło ich, nawet Spalkę, rosnące napięcie.
Choć ranek był pogodny, nad slumsami zawisła mgła toksycznych oparów, stanowiąca wyraźny dowód braku urządzeń sanitarnych i wciąż krążącego widma cholery. Stały tu rozklekotane chatynki z blachy i kartonu, drewniane szopy i betonowe bloki, które można by wziąć za bunkry, gdyby nie wywieszone na sznurkach pranie, łopoczące na wietrze. Były też hałdy świeżej ziemi, których zagadka wyjaśniła się dopiero, gdy ujrzeli zwęglone szczątki domostw strawionych przez ogień, buty ze spalonymi podeszwami i strzępy błękitnej sukienki. Tych kilka przedmiotów było świadectwem żałosnego ubóstwa doskwierającego ludziom. Życie tu – czy raczej wegetacja – było niewyobrażalnie chaotyczne i ponure. Nawet w świetle poranka w slumsach zdaje się panować mrok. Wisi nad nimi jakieś fatum, przywodzące na myśl bazar, czaraorynkowa natura ekonomii miasta, która w jakiś sposób odpowiadała za ponury krajobraz przesuwający się za oknami wolno jadących samochodów. Spowalniały ich tłumy ludzi wylewające się z wyboistych przejść i chodników na żłobione koleinami jezdnie. Nie było tu sygnalizacji świetlnej – a nawet gdyby była, i tak nie ominęliby hord cuchnących żebraków i handlarzy oferujących swoje żałosne towary.
Wreszcie znaleźli się mniej więcej w środku slumsów i weszli do cuchnących jeszcze dymem zgliszczy piętrowego domu. Podłogę pokrywał popiół, biały niczym zmielone na proszek kości. Kierowcy wnieśli dwa kufry ze sprzętem.
W kufrach znaleźli wyposażone w aparaty tlenowe srebrzyste kombinezony, które Spalko kazał im włożyć. Następnie wyjął NX 20 z futerału znajdującego się w jednej ze skrzyń i starannie złożył urządzenie. Czeczeni przypatrywali się uważnie. Podał je Hasanowi Arsienowowi, a sam wydobył małe, ale ciężkie pudełko, które dał mu doktor Peter Sido. Otworzył je ostrożnie. Wszyscy zobaczyli fiolkę z gazem, małą, a jednak tak zabójczą. Zwolnili oddech, jakby już bojąc się zaczerpnąć powietrza.
Spalko kazał Arsienowowi trzymać NX 20 na wyciągnięcie ręki. Otworzył tytanowy panel u góry urządzenia i umieścił fiolkę w komorze ładowniczej. Wyjaśnił, że z NX 20 nie można jeszcze strzelać. Doktor Schiffer wbudował w urządzenie szereg zabezpieczeń chroniących przed przypadkowym lub przedwczesnym rozpyleniem. Pokazał im uszczelniającą blokadę, która uruchomi się po zamknięciu i zabezpieczeniu górnego panelu. Mówiąc to, zamknął go, odebrał NX 20 Arsienowowi i poprowadził ich na schody, które oparły się działaniu ognia tylko dlatego, że odlano je z betonu.
Weszli na piętro i zgromadzili się przy oknie. Szyby, jak cały budynek, uległy zniszczeniu, została tylko rama. Przez nią widzieli głodnych i chorych ludzi. Bzyczały muchy, kulawy pies przysiadł na tylnych łapach i załatwiał się na środku targowiska, gdzie w pyle i brudzie rozkładano używane rzeczy. Nagie dziecko z płaczem biegło po ulicy. Zgarbiona stara kobieta chrząknęła i splunęła na chodnik.
Wszystko to umykało uwagi ludzi zgromadzonych przy oknie. Śledzili każdy ruch Spalki, chłonęli każde jego słowo. Matematyczna precyzja, z jaką działała broń, była jak magiczne zaklęcie rozpraszające ich obawy.
Spalko pokazał im dwa spusty, w jakie wyposażono NX 20. Mniejszy umieszczony tuż przed większym. Mniejszy, jak objaśnił, wyrzucał ładunek z komory ładowniczej do strzelniczej. Następnie uszczelniało się ją, naciskając przycisk z lewej strony broni – i NX 20 był gotowy do strzału. Spalko nacisnął mały spust, potem przycisk i poczuł, jak broń lekko drży, jakby zwiastując nadchodzącą śmierć.
Tępo zakończona lufa urządzenia była nieestetyczna, ale praktyczna. W odróżnieniu od broni konwencjonalnych, NX 20 nie wymagał starannego celowania. Spalko wystawił lufę przez okno. Wstrzymali oddechy, patrząc, jak kładzie palec na większym spuście.
Życie na zewnątrz biegło na swój chaotyczny sposób. Młody człowiek trzymał pod brodą miskę z kleikiem kukurydzianym, wybierając papkę dwoma palcami na oczach śledzącej każdy jego ruch grupy wygłodniałych ludzi. Przejechała niesamowicie chuda dziewczyna na rowerze. Kilku bezzębnych mężczyzn gapiło się na kupę ziemi, jakby próbując z niej odczytać smutną historię swego życia.
Bezpieczni w swoich skafandrach, usłyszeli tylko cichy syk. Nic innego nie świadczyło o rozpyleniu substancji, dokładnie tak, jak to opisał doktor Schiffer.
W napięciu obserwowali ulicę, sekundy wlokły się niemiłosiernie. Każdy zmysł był wyczulony. Słyszeli, jak puls dudni im w uszach, czuli ciężkie bicie serca. Wstrzymali oddech.
Według doktora Schiffera pierwsze oznaki działania rozpylacza powinno się zauważyć w ciągu trzech minut. Była to jedna z ostatnich rzeczy, jakie powiedział, nim Spalko i Zina rzucili jego ciało, z którego już niemal uszło życie, w głąb labiryntu.
Spalko, który do tej pory śledził wskazówkę sekundnika na zegarku, po trzech minutach podniósł wzrok. Zdębiał. Kilkunastu ludzi padło na ziemię, nim zabrzmiał pierwszy krzyk. Szybko zresztą ucichł, ale inne głosy podjęły zawodzenie, zanim ci, co je wydali, upadli na ulicę, wijąc się z bólu. Śmierć rozprzestrzeniała się jakby po spirali, niosąc ze sobą chaos i ciszę. Nie było przed nią kryjówki, nie było ucieczki, nie umknął jej nikt, nawet ci, którzy zerwali się do ucieczki.
Spalko skinął na Czeczenów, żeby zeszli za nim po betonowych schodach. Kierowcy czekali w pogotowiu. Spalko rozłożył NX 20. Schował rozpylacz, zamknęli kufry i zanieśli je do range- roverów.
Cała drużyna przeszła się po okolicy- cztery przecznice w każdą stronę. Wszędzie było tak samo, martwi i umierający. Wrócili do pojazdów z poczuciem triumfu. Kierowcy ruszyli, gdy tylko wszyscy wsiedli. Objechali obszar o promieniu kilometra – doktor Schiffer powiedział Spalce, że taki właśnie jest zasięg rozpylacza NX 20 – i Spalko z zadowoleniem stwierdził, że nie kłamał.
Zastanawiał się, ilu ludzi umrze w ciągu godziny, zanim ładunek przestanie działać. Przestał liczyć ciała, gdy doszedł do tysiąca, ale przypuszczał, że ostatecznie będzie ich trzykrotnie więcej – może nawet pięciokrotnie.
Przed opuszczeniem umarłego miasta kazał kierowcom wzniecić pożar. Płomienie szybko wspięły się pod niebo.
Ogień zniszczy ślady wydarzeń dzisiejszego ranka. Nikt nie może się o nich dowiedzieć, przynajmniej dopóki nie zakończą misji w Reykjaviku.
Zostało tylko czterdzieści osiem godzin, myślał uradowany Spalko. Już nic nas nie powstrzyma.
Teraz świat należy do mnie.
To może być krwotok wewnętrzny – oznajmiła Annaka, spoglądając znowu na paskudną opuchliznę na boku Bourne'a. – Musimy cię zabrać do szpitala.
– Chyba żartujesz – mruknął. Rzeczywiście, ból się nasilił; gdy oddychał, czuł, jakby wgnieciono mu kilka żeber, ale o wizycie w szpitalu nie było mowy, przecież był poszukiwany.
Читать дальше