Stary kiwnął głową.
– Proszę mi wierzyć, on już nie żyje – odrzekł. – Zniknął, jakby nigdy się nie narodził.
– Bóg wszystko słyszy. A prezydent widzi. – Pani Alonzo- Ortiz zakończyła audiencję nagle i arogancko, tak jak ją zaczęła.
Poranne niebo było zachmurzone, padał smętny kapuśniaczek. Paryż, miasto świateł, nie wyglądał najlepiej w deszczu. Mansardowe dachy były szare i zamazane, a zwykle wesołe i rojne kafejki posępne i opustoszałe. Choć przytłumione, życie toczyło się dalej, lecz samo miasto w niczym nie przypominało słonecznej metropolii, gdzie niemal na każdym rogu rozbrzmiewa gwar rozmów i śmiechy.
Bourne, wyczerpany fizycznie i psychicznie, prawie przez cały lot leżał zwinięty w kłębek. Spał. Sen, choć często przerywany mrocznymi koszmarami, przyniósł mu tak potrzebne wytchnienie i złagodził ból, który dręczył go przez pierwszą godzinę po starcie. Budził się, zmarznięty i zesztywniały, myśląc o posążku Buddy na szyi Chana. Zdawało się, że Budda z niego drwi, uśmiecha się szyderczo, jakby ukrywał przed nim jakąś tajemnicę. Wiedział, że jest wiele takich posążków – w sklepie, w którym wybierali go z Dao, było ich co najmniej kilkanaście! Wiedział też, że nosi je wielu Azjatów, na szczęście i dla ochrony.
Oczami wyobraźni znowu ujrzał twarz Chana, na której malował się wyraz wyczekiwania i nienawiści, znowu usłyszał jego głos. "Wiesz, co to jest, prawda?" I pełne pasji: "Ten Budda jest mój. Rozumiesz? Mój!" Nie, to niemożliwe, myślał. Chan nie jest Joshua. Jest inteligentny, tak, lecz okrutny: to wielokrotny morderca. Nie może być moim synem.
Mimo silnych bocznych wiatrów nad wschodnim wybrzeżem Stanów samolot wylądował na międzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a mniej więcej o czasie. Bourne miał ochotę uciec z ładowni, gdy jeszcze kołowali, ale się powstrzymał.
Coś za nimi lądowało. Gdyby wyskoczył już teraz, byłby jak na widelcu i zauważono by go w miejscu, gdzie nie powinien przebywać nawet personel naziemny. Dlatego cierpliwie zaczekał, aż maszyna podkołuje bliżej terminalu.
Kiedy zwolniła, uznał, że już pora; silniki wciąż pracowały, wciąż byli w ruchu i wiedział, że teraz nie podejdzie do niej żaden mechanik. Otworzył luk i wyskoczył na asfalt w chwili, gdy tuż obok powolutku przejeżdżała cysterna. Stanął na tylnym stopniu i natychmiast go zemdliło, bo odór lotniczego paliwa obudził wspomnienie niespodziewanego ataku Chana. Zeskoczył na ziemię szybko, lecz bez pośpiechu i ruszył w stronę terminalu.
W przejściu zderzył się z bagażowym. Przytknął rękę do czoła, przeprosił go wylewnie po francusku, skarżąc się na migrenę, skręcił za róg korytarza i skradzionym bagażowemu identyfikatorem otworzył dwoje drzwi do hali głównej, która – ku jego konsternacji – okazała się zwykłym, trochę tylko przerobionym hangarem. Kręciło się tam kilka osób, ale udało mu się przynajmniej ominąć odprawę celną i paszportową.
Przy pierwszej okazji wrzucił identyfikator do kosza na śmieci; bagażowy zameldował już pewnie o jego utracie i Jason nie chciał, żeby złapano go z dowodem rzeczowym w ręku. Stanął pod wielkim zegarem i przestawił godzinę. W Paryżu było po szóstej. Potem zadzwonił do Robbineta i powiedział mu, gdzie jest.
Minister był nieco zaskoczony.
– Przyleciałeś czarterem? – spytał.
– Nie, transportowcem.
– Bon, to by wyjaśniało, dlaczego jesteś w starym terminalu numer trzy. Pewnie skierowano was tam z Orly. Nigdzie się nie ruszaj, zaraz przyjadę. – Robbinet zachichotał. – Tymczasem witaj w Paryżu, mon ami. Niechaj ci, co cię ścigają, mają pecha. Niechaj ogarnie ich zamęt i konfuzja.
Bourne poszedł się umyć. W toalecie spojrzał w lustro i zobaczył wymizerowaną twarz, udręczone oczy i zakrwawioną szyję człowieka, którego ledwo rozpoznał. Oblał wodą głowę, zmywając pot, brud i resztki makijażu; wilgotnym papierowym ręcznikiem przetarł ranę na szyi. Mu- 3 siał jak najszybciej postarać się o antybiotyk w kremie.
Czuł gulę w żołądku i chociaż nie był głodny, wiedział, że powinien coś zjeść. Co jakiś czas pojawiał mu się w ustach smak paliwa przywołujący mdłości tak silne, że Bourne'owi do oczu napływały łzy. Żeby o tym nie myśleć, przez pięć minut rozciągał się i przez pięć kolejnych gimnastykował, rozprostowując zesztywniałe ręce i nogi. Bolały go wszystkie mięśnie, lecz nie zwracał na to uwagi. Koncentrował się na oddechu, równym i głębokim.
Gdy wyszedł z toalety, Robbinet już czekał, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, w ciemnym garniturze w jodełką, błyszczących butach z naszywanymi noskami i stylowym tweedowym płaszczu. Trochę się postarzał i posiwiał, ale poza tym dokładnie odpowiadał Robbinetowi z okruchów pamięci Bourne'a.
Natychmiast go zauważył i uśmiechnął się szeroko, lecz zamiast do niego podejść, dyskretnym ruchem głowy wskazał w prawo. Bourne spojrzał w tamtą stronę i od razu zrozumiał. Do hangaru weszło kilku funkcjonariuszy Police Nationale – przesłuchiwali personel, bez wątpienia szukając człowieka, który ukradł bagażowemu identyfikator. Jason ruszył przed siebie swobodnym, naturalnym krokiem. Był już niemal w drzwiach, gdy zauważył dwóch policjantów, którzy z przewieszonymi przez pierś pistoletami maszynowymi uważnie przypatrywali się twarzom wchodzących i wychodzących z terminalu ludzi.
Jacques też ich zobaczył. Zmarszczywszy czoło, szybko wyprzedził Bourne'a i zajął ich rozmową. Gdy się przedstawił, powiedzieli mu, że są na akcji, szukają podejrzanego domniemanego terrorysty – który ukradł bagażowemu identyfikator. Pokazali mu jego zdjęcie.
Nie, minister go nie widział. Nie widział, lecz nagle przybrał zalękniony wyraz twarzy. Może – czy to w ogóle możliwe? – ten terrorysta poluje na niego. Czy byliby tak uprzejmi i odprowadzili go do samochodu?
Gdy tylko się oddalili, Jason szybko wyszedł na spowity szarą mgiełką parking. Zobaczył, jak policjanci podchodzą z Robbinetem do jego peugeota, i skręcił w przeciwną stronę. Jacques wsiadł do samochodu, posłał mu ukradkowe spojrzenie i podziękował policjantom, którzy zawrócili do drzwi terminalu.
Robbinet zatoczył łuk i skręcił w kierunku wyjazdu. Znalazłszy się poza zasięgiem wzroku tamtych, zwolnił i opuścił boczną szybę.
– Niewiele brakowało, mon ami.
Jason chciał wsiąść, ale Jacques pokręcił głową.
– Postawili na nogi całe lotnisko, na pewno jest ich więcej. – Pociągnął za dźwignię i otworzył bagażnik. – Wskakuj. Niezbyt tam wygodnie, ale bezpieczniej niż tu.
Bez słowa sprzeciwu Bourne wszedł do bagażnika, zatrzasnął klapę i pojechali. Jacques miał rację; zanim opuścili teren lotniska, musieli zaliczyć blokadę obsadzoną przez funkcjonariuszy Police Nationale i drugą, gdzie czuwali agenci Quai d'Orsay, francuskiego odpowiednika CIA. Robbinet był ministrem, więc nie mieli żadnych kłopotów, ale dwa razy pokazywano mu zdjęcie Bourne'a i pytano, czy go nie widział.
Skręcili na Al i dziesięć minut później przystanęli w zatoczce. Jason przesiadł się na przedni fotel, Jacques dodał gazu i ruszyli na północ.
– To on! – Bagażowy postukał palcem w zdjęcie. – To on ukradł mi identyfikator.
– Jest pan tego pewien, monsieur? Niech pan dobrze się przyjrzy. – Inspektor Alain Savoy podsunął bagażowemu zdjęcie pod nos. Byli w betonowym pomieszczeniu, w terminalu numer trzy, gdzie Savoy postanowił założyć tymczasową kwaterę główną. Miejsce wybrał paskudne, bo cuchnęło tam pleśnią i środkami dezynfekcyjnymi. Wydawało mu się, że zawsze bywał w takich miejscach.
Читать дальше