Żeby nie wypaść na uciekający pod nimi pas, Bourne rozczapierzył ręce, mocno chwycił się ramy i utknął w otwartych drzwiach jak rozgwiazda. Uśmiechając się dziko, Chan podniósł rękę i zatoczył nożem płytki łuk, który miał przeciąć go wpół.
Zaatakował w chwili, gdy maszyna oderwała się od ziemi. W ostatnim momencie Jason puścił prawą rękę i siła grawitacji wypchnęła go za burtę z tak wielką siłą, że omal nie wyrwała mu ramienia ze stawu. Tam gdzie jeszcze przed chwilą było jego ciało, ziała teraz czeluść i Chan w nią wpadł. Bourne zerknął w tamtą stronę, lecz zobaczył tylko szarą kulę na czarnym pasie, nic więcej.
Maszyna była już w powietrzu, a on wisiał, obijając się o poszycie kadłuba. Walczył. Deszcz smagał go jak stalową kolczugą, ale opłukał też zaczerwienione, palące od paliwa oczy, oczyścił z trucizny skórę. Wiatr pozbawił go tchu, lecz zdarł mu z twarzy resztki cuchnącej benzyny. Samolot skręcił w prawo. Latarka Azjaty potoczyła się po podłodze, wypadła i zniknęła w przepaści. Bourne wiedział, że jeśli w kilka najbliższych sekund nie wciągnie się na pokład, będzie po nim. Koszmarnie bolała go ręka i czuł, że dłużej nie wytrzyma.
Wziął zamach lewą nogą i zdołał zaczepić kostką o próg. Potem zebrał wszystkie siły, szarpnął się potężnie w bok i zahaczył kolanem o próg. Teraz mógł obrócić się twarzą do kadłuba. Prawą ręką chwycił się gumowej uszczelki, podciągnął i powoli wpełzł do środka. Potem wystarczyło już tylko zamknąć luk.
Obolały, krwawiący i posiniaczony runął bezwładnie na podłogą. W wibrującej, targanej wstrząsami ciemności znowu ujrzał małego rzeźbionego Buddę, którego on i jego pierwsza żona dali Joshui na czwarte urodziny. Dao pragnęła, żeby jego duch towarzyszył synkowi od najwcześniejszych lat. Synkowi, który wraz z nią i małą siostrzyczką zginął w rzece, gdy zaatakował ich nurkujący samolot.
Joshua nie żył. Dao, Alyssa, Joshua – nie żyli, zginęli, wszyscy troje. Ich ciała rozerwał grad kul. Joshua nie mógł przeżyć, po prostu nie mógł. Sama myśl, że przeżył, doprowadziłaby go do obłędu. Kim więc był Chan i dlaczego grał z nim w tę okrutną grę?
Nie umiał na to odpowiedzieć. Samolot opadał, wznosił się i opadał ponownie, nabierając wysokości przelotowej. Bardzo pochłodniało, Bourne'owi z ust i nosa szła para. Kiwając się do przodu i do tyłu, skulił ramiona. To niemożliwe. Niemożliwe!
Wydał zwierzęcy krzyk, ulegając bólowi i bezdennej rozpaczy. Zwiesiwszy głowę, zapłakał gorzkimi łzami gniewu, niedowierzania i smutku.
Jason spał, lecz w jego podświadomości znowu przewijało się życie, które niegdyś pogrzebał. W snach roiło się od obrazów, uczuć, widoków i dźwięków, od wszystkiego, co przez wiele lat spychał w najgłębsze zakamarki duszy.
Co się stało tamtego gorącego letniego dnia w Phnom Penh? Nikt tego nie wiedział, a przynajmniej nikt z żywych. Fakty były takie: znudzony i zniecierpliwiony, siedział na naradzie w klimatyzowanej sali gmachu Amerykańskiej Służby Zagranicznej, a jego żona Dao kąpała się z dziećmi w szerokiej, mulistej rzece przed ich domem. Wrogi samolot pojawił się dosłownie znikąd. Spadł skosem z nieba i ostrzelał miejsce, gdzie chlapała się i bawiła jego rodzina.
Ileż to razy wyobrażał sobie ten straszny widok? Czy Dao zauważyła nurkującą maszynę? A może samolot nadleciał bezszelestnie, z wyłączonymi silnikami, jak szybowiec? Jeśli go jednak dostrzegła, na pewno przygarnęła do siebie dzieci, wepchnęła je pod wodę i zasłoniła własnym ciałem. Na próżno. Mimo potwornego bólu i świadomości, że umiera, musiała słyszeć krzyk, ich krew zbryzgała jej twarz. Tak przynajmniej myślał, tak mu się to śniło. Doprowadzało go to do obłędu, bo z walącym sercem i pulsującą w uszach krwią noc w noc słyszał krzyk, który słyszała też przed śmiercią Dao. Te sny wypędziły go z domu, zmusiły do porzucenia wszystkiego, co było mu najdroższe, bo widok znajomych rzeczy i kątów był jak dźgnięcie noża w brzuch. Uciekł do Sajgonu i tam zajął się nim Conklin.
Gdyby tylko mógł pozostawić za sobą dręczące go koszmary. W wilgotnych dżunglach Wietnamu powracały do niego codziennie jak rany, które musiał i chciał nieustannie rozgrzebywać. Bo od prawdy uciec nie zdołał: nie mógł sobie wybaczyć, że go tam nie było, że nie obronił swojej żony i dzieci.
Dziewięć tysięcy metrów nad wzburzonym Atlantykiem łkał w bolesnym śnie, po raz tysięczny zadając sobie to samo pytanie: co z niego za mąż i ojciec, skoro nie potrafił ochronić swojej rodziny?
O piątej nad ranem Starego obudził telefon od doradczyni prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego, która za godzinę chciała widzieć go w swoim biurze. Kiedy ta zdzira sypia? zastanawiał się, odkładając słuchawkę. Usiadł na brzegu łóżka tyłem do Madeleine. Jej, cholera, nic nie obudzi, pomyślał z goryczą. Nauczyła się spać mimo telefonów dzwoniących o każdej porze nocy i dnia.
– Obudź się! – mruknął i potrząsnął ją za ramię. – Muszę jechać, a bez kawy nie pojadę.
Bez słowa protestu wstała, włożyła szlafrok i kapcie, i powlokła się do kuchni.
Stary przetarł twarz, wszedł do łazienki i zamknął drzwi. Siedząc na muszli, zadzwonił do swego zastępcy. Dlaczego miałby spać, skoro jego przełożony nie śpi? Ale ku jego konsternacji, Lindros był już na nogach.
– Przez całą noc siedziałem w archiwum czterdziestki – powiedziała; miał na myśli ściśle tajne akta pracowników CIA. – Wiem już chyba wszystko o Conklinie i Bournie.
– Świetnie, to mi go znajdź.
– Współpracowali ze sobą tak ściśle, tyle razy nadstawiali jeden za drugiego karku, że moim zdaniem to wysoce nieprawdopodobne, by Bourne go zamordował…
– Przed chwilą wezwała mnie Alonzo- Ortiz – burknął Stary z irytacją. – Mam jej to powtórzyć? Teraz? Po tej wpadce pod rondem Waszyngtona?
– No nie, ale…
– Słusznie, mój chłopcze, nie. Muszę jej przedstawić konkretne fakty, zanieść dobre wiadomości.
Lindros odchrząknął.
– W tej chwili nie mam żadnych. Bourne zniknął.
– Zniknął? Jezu Chryste, co ty tam robisz?
– Ten facet to magik.
– To człowiek z krwi i kości, tak samo jak my – zagrzmiał dyrektor. – Cholera jasna, jakim cudem znowu się wam wyślizgnął? Mieliście być przygotowani na wszystko!
– I byliśmy. On po prostu…
– Zniknął, wiem. Tyle dla mnie masz? Ta baba urwie mi łeb i położy go sobie w kuchni na talerzu, ale najpierw ja urwę łeb tobie!
Przerwał połączenie, otworzył drzwi i rzucił telefon na łóżko. Ledwie wziął prysznic, ubrał się i wypił łyk kawy, którą posłusznie przyniosła mu żona, przed dom zajechał służbowy samochód.
Wsiadł i przez kuloodporną szybę spojrzał na swój dom. Fasada z ciemnoczerwonej cegły, kamienne węgły, w każdym oknie działające okiennice. Kiedyś dom należał do słynnego rosyjskiego tenora, Maksima jakiegoś tam, a jemu spodobał się dlatego, że miał w sobie coś matematycznie eleganckiego, coś arystokratycznego, czego na próżno szukać w budynkach z młodszych roczników. Ale najbardziej przypadło mu do gustu poczucie prywatności, swoistego odosobnienia, jakie zapewniało wyłożone kamiennymi płytami podwórze za szpalerem bujnych topoli i ogrodzeniem z ręcznie kutego żelaza.
Rozparł się wygodnie na tylnym siedzeniu lincolna i patrzył na śpiący Waszyngton. Chryste, pomyślał. O tej porze nie śpią tylko pieprzone sikorki. Czy nie przysługuje mi przywilej wieku? Czy po tylu latach służby nie mógłbym pospać chociaż do szóstej?
Читать дальше