Wyszedł na mokry asfalt. Lało teraz jak z cebra, lecz burza ustała, nie słyszał nawet grzmotów. To dobrze, bo nie chciałby, żeby opóźniono lot. Przyspieszył kroku.
Terminal numer trzy. Zanim tam doszedł, przemókł do suchej nitki. Popatrzył w lewo, potem w prawo i ruszył do magazynu Rush Service. Mało ludzi, to niedobrze; łatwiej jest wmieszać się w tłum. Drzwi dla personelu. Wsunął identyfikator do czytnika i drzwi otworzyły się z miłym dla ucha kliknięciem. Labirynt korytarzy, ściany z szarych pustaków, pomieszczenia zastawione pod sufit skrzyniami, wszędzie przytłaczający zapach żywicznego drewna, trocin i kartonu. Panowała tu atmosfera nietrwałości i ulotności, lęk przed błędem, mechanicznym czy ludzkim, poczucie życia w nieustannym ruchu, regulowanym przez rozkłady, harmonogramy i pogodę. Nigdzie nie było ani jednego krzesła, niczego, na czym można by usiąść i odpocząć.
Patrząc prosto przed siebie, szedł pewnym, zdecydowanym krokiem z miną człowieka upoważnionego. Po chwili zobaczył kolejne drzwi, tym razem stalowe, z okienkiem na wysokości głowy. Za drzwiami znajdowała się płyta lotniska i rząd załadowywanych i rozładowywanych samolotów. Ładownia samolotu Rush Service była otwarta. Na mokrym asfalcie leżał wąż paliwowy biegnący do stojącej tuż obok cysterny. Przy wlewie czuwał zakapturzony pompiarz w płaczu przeciwdeszczowym. Pilot i drugi pilot sprawdzali listę startową.
Już miał wsunąć identyfikator do czytnika, gdy w kieszeni zadzwoniła komórka Aleksa. Robbinet.
– Jacques, wygląda na to, że zaraz wyruszę w drogę. Możesz wyjść po mnie na lotnisko za jakieś sześć, siedem godzin?
– Mais oui, mon amis. Zadzwoń, kiedy wylądujesz. – Podał Bourne'owi numer. – Cieszę się, że wkrótce się zobaczymy.
Bourne wiedział, co Robbinet chciał powiedzieć. Cieszyło go to, że Bourne'owi udało się wymknąć z sieci pod samym nosem agentów. Jeszcze nie, pomyślał, ale już niedługo. Tymczasem…
– Jacques, dowiedziałeś się czegoś o tym NX 20?
– Niestety, przyjacielu. Nikt o czymś takim nie słyszał. Bourne podupadł na duchu.
– A o Schifferze?
– Tu miałem trochę szczęścia. Doktor Felix Schiffer pracuje w Agencji Zaawansowanych Projektów Obronnych, a przynajmniej pracował. Jason poczuł się, jakby dostał cios w brzuch.
– To znaczy?
Szelest papieru w słuchawce. Robbinet przekładał kartki z informacja- mi wywiadowczymi z waszyngtońskich źródeł.
– Bo już nie pracuje. Odszedł trzy miesiące temu.
– Dlaczego?
– Nie mam pojęcia.
– Zniknął? – spytał z niedowierzaniem Bourne. – Tak po prostu?
– Na to wygląda, chociaż w dzisiejszych czasach to nieprawdopodobne.
Bourne zamknął oczy.
– Nie, nie, to niemożliwe. On musi gdzieś być.
– W takim razie…
– Schiffer nie zniknął – przerwał mu Bourne. – "Zniknęli go". Zawodowcy.
Musi znaleźć się w Budapeszcie możliwie jak najszybciej. Jedynymi tropem był teraz klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Świętej Małgorzaty.
Zerknął na zegarek. Czas uciekał. Trzeba działać. Już zaraz. Teraz.
– Jacques, dzięki, że nadstawiałeś za mnie karku.
– Przykro mi, że zdołałem się dowiedzieć tylko tyle. – Robbinet jakby się zawahał. – Jason…
– Tak?
– Bonne chance.
Bourne schował telefon do kieszeni, otworzył stalowe drzwi i wyszedł na płytę lotniska. Chmury były ciemne i niskie, padający deszcz wyglądał na tle jaskrawych świateł jak srebrzysta kurtyna, zagłębieniami w asfalcie płynęły błyszczące strugi wody. Lekko pochylony ruszył pod wiatr zdecydowanym krokiem człowieka, który zna się na swojej robocie i chce ją wykonać szybko, sprawnie i dokładnie. Obszedł nos samolotu, kilka metrów dalej zobaczył otwartą ładownię. Pompiarz właśnie skończył tankowanie i wyjął dyszę z wlewu.
Kątem oka Jason dostrzegł jakiś ruch z lewej strony. Drzwi do terminalu numer cztery otworzyły się gwałtownie i wypadło z nich kilkunastu pracowników ochrony lotniska z bronią gotową do strzału. Ralph musiał otworzyć kłódkę – czasu było coraz mniej. Nie zwalniając kroku, Bourne spokojnie szedł w tym samym kierunku. Był już prawie przy luku ładowni, gdy usłyszał głos pompiarza:
– Hej, stary, która jest? Zegarek mi stanął.
Jason odwrócił głowę i momentalnie rozpoznał azjatyckie rysy twarzy człowieka w kapturze. Chan trysnął mu w oczy strumieniem lotniczego paliwa. Dławiąc się i krztusząc, oślepiony Bourne odruchowo podniósł ręce.
Chan pchnął go na śliską burtę samolotu, zadał dwa silne ciosy, jeden w splot słoneczny, drugi w skroń, i gdy pod Jasonem ugięły się nogi, wepchnął go do ładowni.
Szedł ku niemu ładunkowy. Chan podniósł rękę.
– Zamykam! – krzyknął.
Miał szczęście, bo w rzęsistym deszczu trudno było rozpoznać kombinezon, mundur czy twarz. Ładunkowy podziękował mu gestem ręki i zawrócił, ciesząc się, że może wreszcie uciec pod dach. Chan zatrzasnął i zaryglował luk, wskoczył do szoferki i odprowadził cysternę nieco dalej, żeby nie wzbudzała podejrzeń.
Ochroniarze, których zauważył Bourne, szli wzdłuż rzędu samolotów. Dawali znaki pilotom. Chan skrył się za kadłubem transportowca, otworzył luk i wszedł do środka. Bourne stał już na czworakach ze zwieszoną głową. Zaskoczony tym, że tak szybko doszedł do siebie, Chan mocno kopnął go w żebra. Bourne jęknął głucho, upadł i chwycił się za bok.
Azjata wyjął kawałek kabla. Przycisnął głowę Bourne'a do podłogi i związał mu z tyłu ręce. W szumie deszczu usłyszał krzyk ochroniarzy, którzy kazali pilotom pokazać identyfikatory. Zostawiwszy unieruchomionego Bourne'a, Chan szybko zamknął luk.
Przez kilka minut siedział po turecku w ciemnej ładowni. Bębnienie deszczu w kadłub samolotu przypominało mu dźwięk tam- tamów w dżungli. Ilekroć je słyszał, robiło mu się niedobrze. W jego trawionym gorączką mózgu odgłos ten brzmiał jak ryk samolotowych silników, jak szaleńczy świst powietrza wypadającego z dysz podczas stromego lotu nurkowego. Napawał go przerażeniem, bo budził wspomnienia, które z takim trudem zepchnął na samo dno świadomości. Mocno gorączkował i wszystkie zmysły miał wyostrzone do granicy bólu. Zdawał sobie sprawę, że dżungla znowu ożyła, że złowieszczą formacją w kształcie klina ostrożnie zmierzają ku niemu mroczne sylwetki ludzi. Ostatnim świadomym ruchem zdjął z szyi rzeźbionego Buddę, schował go w płytkim, pospiesznie wygrzebanym dołku i przykrył liśćmi. Usłyszał czyjeś głosy i zrozumiał, że o coś go pytają. Wytężył wzrok, żeby zobaczyć ich w szmaragdowym świcie, ale tamci zawiązali mu piekące od potu oczy. Niepotrzebnie. Gdy dźwignęli go z miękkich liści i gałęzi, natychmiast stracił przytomność. Dwa dni później odzyskał ją w obozie Czerwonych Khmerów.
Gdy jeden z nich, niski, trupioblady mężczyzna o zapadniętych policzkach i łzawiącym oku, uznał, że Chan jest zdrowy, rozpoczęło się prze- słuchanie.
Wrzucili go do głębokiego dołu, gdzie roiło się od stworzeń, których nie rozpoznałby nawet dzisiaj. W ciemność ciemniejszą od wszystkiego, co znał. I właśnie ta ciemność, wszechogarniająca i uciskająca skronie niczym złowrogi, stale rosnący ciężar, napawała go największym przerażeniem.
Ciemność podobna do tej w brzuchu transportowca.
"I modlił się Jonasz do Pana, swojego Boga, z wnętrzności ryby,
Mówiąc: Wzywałem Pana w mojej niedoli i odpowiedział mi, z głębi krainy umarłych. Wołałem o pomoc i wysłuchał mojego głosu. Wrzucił mnie na głębię pośród morza i porwał mnie wir; wszystkie twoje bałwany i fale przeszły nade mną…" [2]
Читать дальше