– Nieważne – odrzekł Chan szeptem. – Przychodzę z polecenia Jasona Bourne'a, jako jego wysłannik.
Fine wykazał się godnym podziwu opanowaniem, bo nie drgnęła mu nawet powieka.
– Nie wiem, o czym pan mówi.
– Jason dziękuje panu za pomoc w ucieczce – kontynuował Chan, jakby tego nie słyszał. – Chce panu przekazać, że w dalszym ciągu obserwuje pana dwóch tajniaków.
Fine lekko się skrzywił.
– Tak myślałem. Gdzie są? – Guzowatymi palcami nerwowo ugniatał marynarkę.
– Po drugiej stronie ulicy, w białym fordzie taurusie.
Fine był sprytny. Nawet nie zerknął w okno.
– Mario – rzucił cicho – czy po drugiej stronie ulicy stoi biały ford taurus?
Latynoska odwróciła głowę.
– Tak, panie kierowniku.
– Czy ktoś w nim siedzi?
– Dwóch mężczyzn – odrzekła Maria. – Wysokich, krótko ostrzyżonych. Bardzo podobnych do Dicka Tracy'ego, jak ci, co tu byli.
Fine zaklął pod nosem i spojrzał na Chana,
– Proszę powiedzieć panu Bourne'owi "z Bogiem". Proszę mu to powtórzyć.
Chanowi nie drgnął ani jeden mięsień twarzy. Uważał amerykański zwyczaj wzywania Boga przy każdej okazji za obrzydliwy.
– Potrzebuję kilku informacji – odparł.
– Oczywiście. – Fine usłużnie kiwnął głową. – Czego tylko pan sobie życzy.
"Żółć się w nim zagotowała". Martin Lindros w końcu zrozumiał, co to znaczy. Bourne uciekł mu po raz drugi. Jak teraz spojrzeć w oczy Staremu?
– Nie posłuchałeś moich rozkazów! – wrzasnął na cale gardło. – Co ty sobie, do diabła, myślisz?
Mechanicy ze stołecznego wydziału ruchu wciąż zmagali się z ciężarówką i w tunelu pod rondem Waszyngtona rozbrzmiewało hałaśliwe echo.
– To ja zauważyłem, jak wychodził z Wal- Martu!
– Tak, i pozwoliłeś mu zwiać!
– Nie ja, tylko ty! Ja miałem na karku tego palanta z miejskiej!
– No właśnie! – wrzasnął Lindros. – Co on tam, kurwa, robił?
– To ty mi powiedz, panie mądry, bo to ty spieprzyłeś akcję w Alexandrii, nie ja! Gdybyś mnie uprzedził, pomógłbym wam obstawić starówkę. Znam ją jak własną kieszeń. Ale nie, ty jesteś federalny, ty wszystko wiesz lepiej, bo to ty tu rządzisz, nie?
– A żebyś wiedział, że ja! Moi ludzie dzwonią już na lotniska, stacje kolejowe, dworce autobusowe i do wypożyczalni samochodów. Wyrwę tego sukinsyna choćby spod ziemi!
– Nie bądź śmieszny. Nawet gdybyś nie związał mi rąk, nie mam takich pełnomocnictw. Ale moi chłopcy też przeczesują teren i nie zapominaj, że to nasz rysopis Bourne'a rozesłano na wszystkie przejścia graniczne.
Harris miał rację, mimo to Lindros nie przestał się pienić.
– Chcę wiedzieć, po jaką cholerę wciągnąłeś w to tych z miejskiej. Jeśli potrzebowałeś wsparcia, powinieneś przyjść z tym do mnie!
Niby dlaczego? Dasz mi chociaż jeden dobry powód? Dasz? Kim ty jesteś? Moim kumplem? Współpracownikiem? Takiego wała. – Harris łypał na niego ponuro i z odrazą. – I jeszcze jedno, dla wyjaśnienia: to nic ja wezwałem miejską. Już ci mówiłem, facet wsiadł na mnie, jak tylko przyjechał, i z pianą na gębie wyzwał mnie od najgorszych, bo niby wlazłem na jego podwórko.
Lindros prawie go nie słyszał. Zawyła syrena i migająca światłami karetka wreszcie odjechała, wioząc postrzelonego kierowcę do szpitala. Zabezpieczenie terenu, oznakowanie miejsca wypadku i wydostanie rannego z szoferki zajęło im prawie czterdzieści pięć minut. Przeżyje czy umrze? Lindros wolał o tym nie myśleć, przynajmniej nie teraz. Łatwo byłoby powiedzieć, że kierowca został ranny przez Bourne'a; wiedział, że na pewno powie tak Stary. Ale Stary miał skórę złożoną z dwóch warstw pragmatyzmu i warstwy goryczy, dlatego on, Lindros, nie miał do niego startu. I dzięki Bogu. Bez względu na to, jaki los czekał kierowcę, całą odpowiedzialność ponosił on, i ta świadomość jeszcze bardziej go nakręcała. Fakt, nie miał skóry Starego, ale nie zamierzał też zadręczać się czymś, czego już nie można naprawić. Nie pozostawało mu nic innego, jak upuścić trochę jadu.
– Czterdzieści pięć minut! – burknął, gdy karetka przebiła się przez zakorkowany wjazd do tunelu. – Ten biedny sukinsyn mógł w tym czasie dziesięć razy umrzeć.
– Urzędasy na państwowej posadce!
– O ile mnie pamięć nie myli, ty też jesteś na państwowej posadzie – odparł zgryźliwie Lindros.
– A ty nie?
Lindros omal nie udławił się żółcią.
– Posłuchaj, kutasie, ja to nie ty, jasne? Ja jestem z innej gliny. Moje wyszkolenie…
– Wyszkolenie gówno ci dało! Dwa razy miałeś Bourne'a w ręku i dwaj razy ci zwiał!
– A co ty zrobiłeś, żeby mi pomóc?
Chan patrzył, jak się kłócą. Nikt go nie zaczepiał, nikt nie spytał nawet, co tu robi. W kombinezonie mechanika wyglądał jak ci z miejskiego wydziału ruchu drogowego. Stał tuż obok nich, przed ciężarówką, udając, że ogląda miejsce, gdzie uderzył w nią samochód. Po chwili w głębokim cieniu na ścianie tunelu zauważył żelazną drabinkę. Ciekawe, dokąd prowadzi. Czy Bourne też się nad tym zastanawiał, czy po prostu wiedział? Chan rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy nikt nie patrzy w jego: stronę, i szybko wskoczył na drabinkę, znikając z oczu tym na dole. Znalazł właz w stropie i bez zdziwienia stwierdził, że rygiel jest otwarty. Pchnął klapę i wyszedł z tunelu.
Stanąwszy na rondzie, zaczął powoli obracać się w prawo, uważnie lustrując okolicę. Twarz smagał mu porywisty wiatr. Niebo jeszcze bardziej pociemniało, jakby posiniaczył je przytłumiony odległością grzmot burzy przetaczającej się nad głębokimi kanionami ulic i szerokimi alejami miasta. Na zachodzie były autostrady Rock Creek Parkway, Whitehurst Freeway i Georgetown. Na północy widniały strzeliste gmachy ciągu hoteli: ANA, Grandu, Park Hyatta, Marriotta i Rock Creeka. Na zachód od nich, między placem McPhersona i Parkiem Franklina, biegła K Street. Na południu był Foggy Bottom, Uniwersytet Jerzego Waszyngtona i masywny gmach Departamentu Stanu. Nieco dalej, w miejscu gdzie skręcający na wschód Potomac rozszerza się, tworząc spokojne rozlewisko Tidal Basin, zobaczył srebrzysty punkcik, znieruchomiały na tle nieba samolot, który błyszczał jak lustro nad pokrywą gęstniejących chmur. Samolot schodził do lądowania.
Chanowi zadrgały nozdrza, jakby zwęszył zdobycz. Lotnisko. Bourne spróbuje dostać się na lotnisko. Był tego pewien, bo na jego miejscu zrobiłby to samo.
David Webb i Jason Bourne to jedna i ta sama osoba: złowieszczy cud. Ten cud nie dawał mu spokoju, odkąd mu się objawił. Myśl, że on i Bourne wykonywali ten sam zawód, była zniewagą, pogwałceniem wszystkiego, co z takim trudem dla siebie zbudował. Bo to on – i tylko on – zdołał wyrwać się z bagien azjatyckich dżungli. Cudem było już samo to, że przeżył w nich tyle nienawistnych lat. Ale przynajmniej tamte dni należały wyłącznie do niego. To, że musiał teraz podzielić się sceną, którą tak bardzo chciał zawładnąć, że musiał podzielić się nią akurat z Davidem Webbem, było okrutne i do cna niesprawiedliwe. Było błędem, który musiał naprawić, im szybciej, tym lepiej. Nie mógł się już doczekać, kiedy stanie z nim twarzą w twarz, kiedy powie mu prawdę, kiedy spojrzy mu w oczy, wiedząc, że zanim Bourne wykrwawi się na śmierć, ta prawda go zniszczy.
Hala odlotów międzynarodowego lotniska w Waszyngtonie, wszędzie szkło i chrom. Bourne stał w cieniu. Tłumy biznesmenów z laptopami i dyplomatkami, rodziny z ciężkimi walizami, dzieci, plecaki z Myszką Miki, Power Rangersami i misiami, staruszki na wózkach, grupy mormońskich misjonarzy w drodze do krajów Trzeciego Świata, objęci kochankowie z biletami do raju – prawdziwy dom wariatów. Ale mimo kłębiących się tłumów na lotniskach panowała swoista pustka, dlatego Bourne dostrzegał jedynie puste spojrzenia pochłoniętych sobą ludzi, które są instynktowną obroną przed straszliwą nudą.
Читать дальше