Sierp księżyca nie dawał wiele światła, więc nie mogłam mieć pewności, ale wydawało mi się, że dziewczynka miała dziwną budowę ciała. Coś pokrywało jej ramiona…
Stanęłam jak wryta. Moje serce zaczęło łomotać, jakby chciało wyrwać się z piersi. Słyszałam jego szalone bicie.
To niemożliwe.
Oczywiście, że to niemożliwe.
Prawie zaczęłam krzyczeć. Zaczerpnęłam powietrza, oparłam się o wysoki świerk.
Wyglądało na to, że dziewczynka ma srebrzystobiałe skrzydła.
To, co zobaczyłam, przerastało moją wyobraźnię, zrozumienie, wiarę, a nawet zdolność do opisania tego słowami. Ramiona dziewczynki były złożone w dziwny sposób, ale kiedy je podnosiła – pióra rozkładały się na boki.
To było po prostu niemożliwe, ale przede mną stała skrzydlata dziewczynka!
Przed moimi oczami zaczęły tańczyć kolorowe, migocące, czerwonożółte plamy. Bez wątpienia wypiłam trochę za dużo whisky, ale pijana z pewnością nie byłam. A może…? Może śmierć Franka McDonougha tak mną wstrząsnęła, że miałam halucynacje?
Zamknij oczy, Frannie.
A teraz je otwórz, powoli…
Ona wciąż tu była! Nie dalej niż dwadzieścia metrów ode mnie. I bacznie mi się przypatrywała.
Tylko nie zemdlej, Frannie. Ani mi się waż, pomyślałam.
Bądź ostrożna. Bardzo ostrożna. Nie wykonuj żadnych nagłych ruchów, żeby jej nie spłoszyć.
Dziewczynka nieporadnie podniosła się na nogi. Jedno skrzydło było złożone za jej plecami, a drugie opadało ku ziemi. Czy była ranna?
– Hej – powiedziałam łagodnym tonem. – Nie bój się.
Mała jasnowłosa dziewczynka odwróciła się do mnie. Miała około metra pięćdziesiąt wzrostu. Jej duże, szeroko rozstawione oczy wpiły się we mnie. Stałyśmy na porosłej paprociami polanie, w świetle księżyca. Wokół mnie poruszały się dziesiątki cieni. Lekko oszołomiona, patrzyłam na dziewczynkę, oddychając nerwowo. Nie wiedziałam, która z nas bardziej się boi, ja czy ona.
Dziewczynka obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem i znów zerwała się do ucieczki. Po chwili rozpłynęła się pośród drzew lasu otaczającego Fourth of July Road.
Biegłam za nią, aż zrobiło się tak ciemno, że wokół nie było prawie nic widać. Oparłam się o drzewo i próbowałam dokładnie przypomnieć sobie to, co zdarzyło się kilka minut temu. Nie potrafiłam. Miałam zbyt silne zawroty głowy.
Jakoś udało mi się wrócić do samochodu. Wsiadłam do środka i przez chwilę tkwiłam w ciemnościach.
– Nie widziałam żadnej skrzydlatej dziewczynki – wyszeptałam.
Nie mogłam widzieć.
Ale byłam pewna, że ją widziałam.
Kiedy wreszcie zdobyłam się na to, żeby uruchomić wóz, pojechałam na policję w pobliskim Clayton, mieścinie z około trzema tysiącami mieszkańców. Komisariat ten właściwie jest tylko placówką podlegającą głównemu biuru w Nederland. Zatrzymałam wóz na Miller Street, przecznicę dalej.
Naprawdę pragnęłam tam pójść, przejść ten kawałek dzielący mnie od komisariatu, ale w końcu nie zdobyłam się na odwagę.
Przecież prowadziłam samochód pod wpływem alkoholu. Było już dobrze po drugiej w nocy i w Clayton wszyscy smacznie spali.
Teraz, kiedy nie widziałam tej dziewczynki… nie byłam pewna, czy naprawdę ją zobaczyłam. Po prostu nie mogłam opowiedzieć o tym miejscowym glinom. Przynajmniej nie tej nocy. Może jutro.
Poszłam do domu i postanowiłam poczekać z ostateczną decyzją do rana.
Kit był spocony jak mysz, podobnie jak w czasie lotu samolotem linii American Airlines z Bostonu. Niech to diabli, ciągle źle znosił latanie. Ale musiał do tego przywyknąć.
Pilot helikoptera Bell spojrzał na niego. Nie próbował nawet ukryć pogardliwego uśmieszku.
– Dobrze się pan czuje? Nigdy jeszcze nie siedział pan w takiej maszynie, co? Nie wygląda pan dobrze, panie Harrison. Może powinniśmy zawrócić?
Kit z trudem utrzymywał nerwy na wodzy. Ten pilot był dupkiem pierwszej klasy. Harrison miał już za sobą wiele lotów helikopterem; latał w czasie zamieci śnieżnych i gwałtownych burz, brał udział w niebezpiecznych misjach. Aż do sierpnia 1994 roku nie czuł strachu przed lataniem.
Do tamtego czasu był dobrym agentem, jednym z najlepszych. Zaradny, bystry, pracowity, twardy jak trzeba. Tak pisano o nim w aktach personalnych. No i co się z nim stało, do licha?
– Zawsze jestem taki zielony na twarzy. Czuję się dobrze. Wszystko w porządku – próbował zażartować z siebie.
– Jak sobie chcesz, Kermit. Ty płacisz za tę przyjemność.
Jasne, że to on płacił i nie mógł sobie pozwolić na wyrzucanie pieniędzy na kosztowne loty obserwacyjne, takie jak ten. Uznał jednak, że musi zapoznać się z okolicą, zobaczyć, jak to wszystko wygląda z góry, zbadać ukształtowanie terenu. To, co działo się gdzieś tutaj, miało niezwykłe znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku. Gdyby Kit w to nie wierzył, nie przyjechałby tu.
Raz jeszcze powiódł spojrzeniem po czubkach drzew. Hektary sosen, tu i ówdzie przedzielonych osikowymi zagajnikami. Gdzieniegdzie dało się zauważyć stosy drzew przewróconych w zimie przez wiatr. No i, oczywiście, zaśnieżone szczyty górskie.
Gdzieś w tej okolicy znajdowało się laboratorium. Co do tego Kit nie miał wątpliwości. No to gdzie ono, do diabła, mogło być?
Helikopter przeleciał nad wielkim zbiornikiem wodnym. Następnie oczom Kita ukazał się ośrodek narciarski Eldora i miasteczko Nederland. Potem kolejny rezerwat – prawdopodobnie Barker, sądząc z mapy, jeśli dobrze ją trzymał. W oddali dało się zauważyć górę Flagstaff. Nieco bliżej znajdowała się Magnolia Road i Kanion Słońca.
Kit wiedział, czego szuka… końca ludzkiej cywilizacji. Nowego wspaniałego świata. Niczego więcej. A znajdował się on gdzieś w tej okolicy.
Harrison znów przypomniał sobie o doktorze Franku McDonoughu; był jednym z ludzi figurujących na liście podejrzanych. Znaleźli się na niej także David Mekin i jego żona. Kit pragnął porozmawiać z doktorem McDonoughem – pediatrą specjalizującym się w dziedzinie embriologii.
Niestety, spóźnił się o jeden dzień. To wszystko przez jego szefa, Petera Strickera. Nie, gdzie tam, Kit sam był sobie winny.
Doktor McDonough był czwartą ofiarą. Czterej lekarze zostali zamordowani. Czterej lekarze o podejrzanej przeszłości, zajmujący się dość tajemniczą działalnością.
W oddali pojawiło się dwoje lotniarzy. Wyglądali, jakby frunęli przez przestworza. Wydawali się wolni jak ptaki.
– Dobrze, wracajmy na ziemię – powiedział Kit do wynajętego pilota. Dobrze, że chociaż udało mu się zorientować w ukształtowaniu terenu. To był pierwszy dobry krok w śledztwie.
Pilot wyszczerzył zęby w uśmiechu i skierował kciuk w dół. Co za palant.
– Trzymaj flaki… Kermit.
P… się, królu niebios, pomyślał Kit. Nie wypowiedział tego na głos, bo nie chciał na takiej wysokości ryzykować kłótni z pilotem.
Helikopter runął w dół. Choć Kit zdawał sobie sprawę, że to fizycznie niemożliwe, miał wrażenie, iż jego żołądek spada szybciej niż sam helikopter.
Kiedy o dziesiątej trzydzieści Harrison opuszczał teren małego lotniska High Pines, był wściekły i rozgoryczony. Potrzebował pomocy, ale nie mógł zwrócić się z tym do FBI. Został sam, a to go naprawdę wkurzało.
„Nie trać wiary i zmierzaj ku nieznanemu”. Tak niegdyś powiedział Oliver Wendell Holmes, a Kit wziął sobie tę maksymę do serca. Dlatego też znalazł się tu, w Górach Skalistych. Zmierzał ku nieznanemu i starał się nie tracić wiary.
Читать дальше