Przestań, Matthew! Nie mąć mi teraz w głowie. Nie mam na to ochoty.
Max właśnie przypomniała sobie jedno z wielu głupawych powiedzonek Matthew: „Po co pilotom kamikadze kaski?” Wydawało jej się, że słyszy jego durnowaty śmiech. Ha-ha-ha! Zawsze śmiał się ze swoich idiotycznych żartów. Mały bałwan.
Ciągle nie mogła odnaleźć Matthew i nie wiedziała, gdzie go szukać. Może w tym nowoczesnym, eleganckim domu w zaroślach? A nuż będzie tam coś do jedzenia. I woda.
Myślała tylko o jedzeniu.
„O-ho, Spaghettios!” To było jej ulubione hasło reklamowe z telewizji. Doskonale znała wszystko, co pokazywali. Wszystkie programy, wszystkie głupie i głupsze reklamy, wszystkie postacie idiotycznych seriali. W szkole telewizja była dla niej jak piastunka, rodzice oraz setka najlepszych przyjaciół jednocześnie.
Max zatrzymała się, odpędzając natrętne myśli. Uważnie obejrzała dom stojący przed nią. Teraz bądź ostrożna. Bardzo ostrożna.
Dom wydawał się pusty, ale Max w głębi duszy czuła jakiś dziwny niepokój. Wokół rosły dzikie róże. Tylko nie wrzuć mnie w dzikie róże, zanuciła w duchu.
Przekradła się chyłkiem wzdłuż gąszczu krzewów i ruszyła pod górę, w kierunku nowoczesnej budowli z grubego szkła i solidnego drewna.
Nikogo w domu, nikogo w domu! Proszę, niech dom będzie pusty. Proszę, proszę.
I niech w środku będzie coś do jedzenia.
Z bijącym sercem weszła na palcach po drewnianych schodach na ganek znajdujący się na tyłach domu. Zajrzała do środka przez szklane drzwi, które przydałoby się dokładnie umyć. Max zwracała uwagę na takie rzeczy. Najważniejsze są szczegóły, prawda?
Zabronione, zabronione, zabronione, myślała. Nikt nie mógł jej zobaczyć. Nigdy. Ten, kto by ją ujrzał, zginąłby, tak jak ona.
Max chwyciła krawędzie rozsuwanych drzwi i pociągnęła. Miała bardzo sprawne palce. Tak została stworzona.
Drzwi ustąpiły, otworzyły się. Max była w środku!
Pułapka! pomyślała, ale było już za późno.
Jak się okazało, nie była to pułapka. W domu nikt nie czyhał. Właściciele musieli być głupi albo nieostrożni, skoro wyjeżdżając zostawiali otwarte drzwi. Ale nikt z tego nie skorzystał, by zaczaić się na Max.
W domu panował bałagan. Mimo to nie ulegało wątpliwości, że mieszka tu jakaś rodzina. Można to było poznać po walających się wszędzie rzeczach, które z pewnością należały do dzieci. Rowery, rolki, gry wideo.
– Matthew – wyszeptała Max. Wbrew zdrowemu rozsądkowi miała nadzieję, że i on trafił do tego domu. Może gdzieś tu się ukrył. – Gdzie jesteś, młody? To ja. Max!
Weszła na palcach do kuchni. Lodówka buczała głośno. Lodówka – o Boże, nareszcie. Max zajrzała do środka, rozkoszując się chłodem i zimnym światłem żarówki. Jej oczy pożądliwie przebiegły po półkach.
Porwała puszkę z napojem gazowanym. „Sprite. Ustąp przed pragnieniem!”
Dobrze, chyba tak zrobię.
Na chwilę obudziło się w niej sumienie. Powiedziała sobie, że nie wolno kraść. Że grzeczne dzieci nie robią takich rzeczy.
A tam! Jestem ranna. Polują na mnie źli ludzie. Muszę coś zjeść i uzupełnić zapas płynów. Koniec, kropka.
Max napiła się i zaczęła pałaszować. Była głodna jak wilk. W czasie latania zużywało się mnóstwo energii.
Zdjęła folię ze szklanej miski. „O-ho, Spaghettios!” Włożyła zimny makaron do ust. Nie obchodziło jej to, że spaghetti jest zimne, najważniejsze, iż dawało się zjeść. Nie był to może smaczny posiłek – ale dla głodnego smak nie ma znaczenia.
A mleko? Juhu! Było i mleko. Powąchała je nieufnie – może być. Zaczęła pić prosto z kartonu.
Odkroiła sobie spory kawałek szarlotki.
W życiu nie jadła czegoś równie smakowitego. To ciasto było znakomite. Wygrałoby wszystkie konkursy, pomyślała. Uśmiechnęła się szeroko. Lubiła zabawy słowne, zresztą lubiła wszelkie zabawy. Była inteligentna – bardzo inteligentna. Taką ją stworzyli, nie?
Zajrzała do zamrażalnika.
O raju! Patrzcie, co my tu mamy! Lodowe batoniki klondike – pełne opakowanie! „Co byście zrobili, żeby dostać jeden z nich?”
Zjadła dwa, po jednym na każdą rękę. Potrzebowała cukru.
Nagle przeszedł ją dreszcz lęku. Pióra podniosły się jej na karku. Przygarbiła ramiona i zaczęła nasłuchiwać.
Czy łowcy byli blisko? Czy gdzieś tam czyhał wujek Thomas? Może zabierze ją z powrotem do „Szkoły” – a może po prostu uśpi.
Mimo wszystko pragnęła rozejrzeć się po domu. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pomyślała.
Bezszelestnie ruszyła w głąb korytarza. Nie mogła oprzeć się pokusie – prawdziwy dom. I to pusty. Ależ atrakcja!
– Stary niedźwiedź mocno śpi… – szepnęła. Bawiła się w to, kiedy była jeszcze mała. Pewnie nauczyła ją tego pani Beattie, która najpierw była jej piastunką, a potem nauczycielką. Z nią wiązały się wszystkie dobre wspomnienia Max.
Za drzwiami na końcu korytarza znajdowała się łazienka. Fuj! W środku wszystko było czarne. Czarny sedes, czarna wanna, czarna umywalka, nawet czarne mydło. Max spojrzała z utęsknieniem na czarny i błyszczący prysznic, schowany za przezroczystą zasłoną. Dziewczynka była brudna i lepiła się cała. Kąpieli brakowało jej prawie tak bardzo jak snu. Pragnęła czuć, jak gorąca woda spływa po jej ciele i skrzydle, uszkodzonym tuż nad drugim stawem. Rana nie była głęboka – ot, draśnięcie i tyle.
Max odgarnęła długie jasne włosy z twarzy, założyła je za uszy i wytężyła słuch.
Nic. Cisza. Max była tego pewna. Jej palce natrafiły na włącznik światła. Pogładziła go delikatnie, po czym wcisnęła.
Czarną łazienkę zalało jasne światło. Jakie to dziwne.
W pierwszej chwili chciała uciec – ale wydało jej się to głupie. Przecież była sama. Weszła więc do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Na zamek.
Wtedy zobaczyła siebie w lustrze.
Drobną dziewczynkę ze skrzydłami tak pięknymi, jakich nikt nigdy jeszcze nie miał. Nigdy.
Musnęła dłonią włosy. Nachyliła się lekko do lustra.
– Jestem piękna – szepnęła. – Naprawdę. Jestem dobrą i ładną dziewczynką. Dlaczego więc ci ludzie chcą mnie zabić?
Ze snu wyrwał mnie dzwonek telefonu Gillian.
– Nie podoba mi się to, że siedzisz tam w górach sama jak palec. Dobrze się czujesz, Frannie?
– Tak, oczywiście. Która godzina? Skąd dzwonisz?
– Ze szpitala, a niby skąd. Jest ósma. Dobrze spałaś?
– Jak niemowlę, Gil.
– Kłamiesz.
– Znasz mnie jak nikt – powiedziałam i parsknęłam śmiechem. Już prawie się obudziłam. Za oknem było pięknie.
– Cieszę się – odparła Gillian.
Kazałam jej wrócić do pracy, a kiedy odłożyłam słuchawkę, uderzyła mnie pewna myśl – może irracjonalna, ale bardzo niepokojąca. Zaczęłam się obawiać, że coś złego może spotkać Gillian, że wszystkim moim przyjaciołom grozi jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo.
Wiedziałam, że to nie ma sensu. Ale mimo to lęk mnie nie opuszczał.
Pojechałam w miejsce, gdzie w nocy zatrzymałam samochód. Gdzie coś widziałam, a może coś sobie uroiłam… cóż to było?
Byłam bardzo wzruszona, może na lekkim kacu, może nawet nieco natchniona. Najbardziej zaintrygował mnie ten kac. Czyżbym wczoraj się upiła?
Czyżby śmierć Franka McDonougha wywarła tak silny wpływ na moją poranioną psychikę?
Szkopuł w tym, że im usilniej próbowałam wmówić sobie, iż nie widziałam tej małej, tym bardziej byłam przekonana, że zobaczyłam ją naprawdę.
Читать дальше