Skinęłam głową. Zdążyłam się tego domyślić. Albatros wędrowny może żyć siedemdziesiąt lat, a papugi nawet dłużej. Wśród ptaków jest mnóstwo podobnych przykładów długowieczności.
– Skrzydlate dzieci to był tylko początek… Niedługo potem nastąpił kolejny, najważniejszy przełom w badaniach. To wszystko zmieniło. Jeden z naszych współpracowników odkrył promotor dla genu pochłaniającego wolne rodniki. Jak wiesz, wolne rodniki uszkadzają komórki. Bez uszkodzonych komórek organizmy nie umierają, nie mogą umrzeć z przyczyn naturalnych.
Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Poczułam w sobie przejmujący chłód. Mogłam tylko dalej słuchać Gillian. Ona uśmiechnęła się zimno.
– Michael wygląda jak najzwyklejsze w świecie małe dziecko, prawda? – zapytała. – Ewa zresztą też. A tak naprawdę, te drogie maluchy warte są każdej ceny, każdej ofiary. Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat. Może nawet więcej.
Nie wierzyłam własnym uszom. Czyżby o to właśnie chodziło we wszystkich kosztownych badaniach prowadzonych tutaj i w „Szkole”? Zdaje się, że jęknęłam. W każdym razie szeroko otworzyłam usta.
Przewidywana długość życia Michaela wynosi dwieście lat.
Gillian powoli skinęła głową. Miała mnie w garści. Zrozumiałam, na czym polega ich osiągnięcie. Wreszcie wszystko pojęłam.
– Mój syn to następny etap ewolucji rodzaju ludzkiego.
Kit w swoim życiu uczestniczył w setkach przesłuchań, ale nigdy w charakterze przesłuchiwanego.
– Nazywam się Thomas – powiedział mężczyzna siedzący naprzeciw niego. Był wyraźnie rozluźniony, bardzo pewny siebie.
– Wiele o tobie słyszałem – odparł Kit.
– Nie wątpię. Skoro tak miło nam się gawędzi, to pozwól, że opowiem ci trochę o sobie.
– Jasne, czemu nie.
– Służyłem w siłach powietrznych. Marzyłem o tym, żeby zostać pilotem.
– Dobrze jest mieć marzenia – wtrącił Kit i skinął uprzejmie głową. Starał się zyskać na czasie; przez cały czas gorączkowo rozmyślał, w jaki sposób obrócić sytuację na swoją korzyść.
– Pewnie, że tak. Niestety, okazało się, że mam za słaby wzrok jak na wymagania obowiązujące w siłach powietrznych. Nie muszę nosić okularów, ale nie mogłem zostać pilotem. Dlatego zacząłem uczyć. Wiesz, tak kończą wszyscy, którzy nie mogą latać.
– Uczyłeś dzieci? – spytał Kit.
– Tak, przez pewien czas. Potem zaoferowano mi posadę w Akademii Sił Powietrznych. Uczyłem tam biologii… przyszłych pilotów.
– To miło.
– A owszem. Była w tym jednak pewna ironia losu. Wiesz, fajnie się z tobą gada. Równy z ciebie chłop.
– No coś ty. Po prostu mam w tobie dobrego rozmówcę.
– A, tak. To czasami pomaga. Doktor Peyser przyjechał do Akademii i mnie zwerbował.
– Ze względu na to, że uczyłeś biologii?
– Nie, skąd. Gdzie mi do tych naukowców, których zatrudnia. Ale moje wykształcenie pomogło mi w zrozumieniu jego wizji. On w taki sposób to organizuje: szuka ludzi zdolnych zrozumieć i uwierzyć, a potem składa im propozycję, o jakiej dotąd mogli tylko marzyć.
– Chodzi o pieniądze?
– A żebyś wiedział. Ale jest w tym coś więcej. Człowiek czerpie satysfakcję ze swojej pracy, wie, że uczestniczy w czymś niezwykle ważnym. Ale dość o mnie. Ty, z tego, co słyszałem, zapowiadałeś się na świetnego agenta. Wróżono ci świetlaną przyszłość w FBI.
– Ale nie byłem w stanie uwierzyć w wizję, a przynajmniej nie w tej wersji, którą mi przedstawiono.
Thomas skinął głową.
– Tak, słyszałem coś o tym. No to powiedz mi, Kit, komu do tej pory opowiadałeś o „Szkole”? To proste pytanie, wymagające prostej odpowiedzi. Kiedy ją uzyskam, będziemy mogli zakończyć tę rozmowę.
– Nikomu – odparł Kit. – Nikomu nic nie powiedziałem.
I właśnie wtedy wujek Thomas wpadł w szał, a Kit nareszcie zrozumiał, czym była panująca w „Szkole” atmosfera strachu. Zrozumiał też, dlaczego dzieci nienawidziły Thomasa, ponieważ czuł do swojego oprawcy dokładnie to samo. Nienawiść rosła w nim z każdym spadającym nań potężnym ciosem.
Ale Kit do niczego się nie przyznał, nic nie powiedział.
Nawet słowem nie pisnął.
Max z miejsca rozpoznała tych drani ze „Szkoły”. Byli strażnikami, okrutnikami, którzy znęcali się nad dziećmi. Teraz przedzierali się przez las i szukali jej, by ją zabić. Pieprzyć ich.
Schowała się na wierzchołku jednej z największych sosen, ale wcale nie było tam bezpiecznie. Gdyby musiała nagle uciekać, trudno byłoby zerwać się do lotu z chwiejnej gałęzi.
Wiedziała, że najpierw trzeba by dobrze się rozpędzić. Przed startem lepiej jest zawsze przebiec parę kroków. Kto wie, może przez swoje gapiostwo znalazła się w potrzasku.
Bardzo chciała wzbić się w powietrze, ale tam latały dwa helikoptery, krążące nad połacią gęstego lasu, przypominające o sobie donośnym warkotem. Co pewien czas jeden albo drugi pokazywał się nad głową Max, widoczny na tle purpurowoczarnego nieba.
Drzwi helikoptera były szeroko otwarte i stało w nich dwóch snajperów z karabinami. Wszyscy szukali jej, Max. Parszywe dranie.
Kit powiedział, że w helikopterze, który w czasie ich wycieczki do Denver krążył nad miastem, siedzą ludzie, którym można zaufać; z pewnością jednak nie miał na myśli tych oprychów, którzy w tej chwili czyhali na nią ponad lasem. Oni chcieli ją zabić. Widziała ich broń. Byli łowcami, a ona doświadczyła na własnej skórze, jak bolesna jest rana od kuli.
Nie, to nie są dobrzy ludzie, lecz najgorsi łajdacy pod słońcem. Tchórze. Paskudne, śmierdzące dranie.
Tak wielkiego lęku nie odczuwała od samego początku, od czasu, kiedy uciekła razem z Matthew ze „Szkoły”, zanim jeszcze po raz pierwszy oderwała się od ziemi. Znów została sama jak palec.
Tęskniła za swoim bratem, Matthew, za Ozem, Ikarem, bliźniakami. Brakowało jej też Kita i Frannie. Obdarzyła ich całkowitym zaufaniem – powierzyła im swoje życie. Kiedy o nich myślała, ogarniało ją uczucie, którego nigdy dotąd nie doznała. Serce zaczynało jej szybciej bić. Coś ściskało ją za gardło, jakby miała się rozpłakać. A w tej chwili absolutnie, bezwzględnie, nie wolno jej było tego robić.
Nagle serce zamarło Max w piersi. Nadchodził jeden z żołnierzy. Jakiś niedobry, okrutny obibok. Był pod jej kryjówką.
Miał na nosie dziwnie wyglądające gogle; Max domyślała się, do czego służą. Nocne okulary, do patrzenia w ciemności. Jak wampir.
Krew w niej zawrzała. Nie zamierzała dać się zabić! Nie pójdzie na rękę tym bandytom!
Dosłownie w ostatniej chwili Max zaczęła silnie bić skrzydłami. Żołnierz, czy strażnik, podniósł głowę.
– Huziaaaaa, ty dupku! – wrzasnęła.
I zeskoczyła z drzewa. Praktycznie nic nie hamowało jej upadku.
Flap!
Flap! Flap! Flap!
Flapflapflapflapflapflap!
Max runęła na żołnierza niczym wielki, spadający głaz. Noktowizor wylądował na ziemi; wielki karabin potoczył się gdzieś w bok. Mężczyzna padł na ziemię, nieprzytomny.
No, a to już głupota! Co chciałaś w ten sposób udowodnić, skarciła się w duchu Max. Że jesteś taka, jak on?
Ale w głębi duszy znała odpowiedź na to pytanie.
Mogła podjąć walkę!
Podniosła ręce w górę – rozpostarła skrzydła i wyszeptała głośno:
– Jesssst! Mogę z Nimi walczyć!
Wtedy jednak do jej uszu dobiegł warkot nadlatujących helikopterów. Podniósłszy głowę, ujrzała maszyny. Było ich kilka. Radość ze zwycięstwa prysnęła jak bańka mydlana.
Читать дальше