– Zabijali mnóstwo stworków – powiedział Peter ze wzruszeniem ramion.
– Czym są te stworki? – spytałam Petera.
– To zwierzątka, które są trzymane w laboratoriach. Zwłaszcza nowo narodzone maluchy. Nazywamy je po prostu stworkami. Albo laborzętami – odparł Oz. – Spytaj o to Max. Ona tam pracowała. Aha, nie ma jej tu. Nie martwcie się, ona jest bystra. Da sobie radę.
Skinęłam głową.
– Wiem. A co z Adamem i Ewą? – spytałam. – Kim oni byli?
– Naszymi najbliższymi przyjaciółmi – wyjaśnił Peter głosem pełnym smutku. – Byli w moim wieku. Urodziliśmy się w tym samym roku. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym.
– Zostali uśpieni – powiedział Oz. Przejechał palcem po gardle i wywalił język z ust. – Najlepiej o nich zapomnieć. Co z oczu, to z serca. Jedni śpią, inni płaczą.
– Jedni śpią, inni płaczą – powtórzyły dzieci. – Jedni śpią, inni płaczą.
W moim umyśle rysował się coraz wyraźniejszy i bardziej przerażający obraz „Szkoły”. Młodsze dzieci chętniej o niej opowiadały niż Max. Nie bały się tak bardzo jak ona.
– Jezu, Frannie – powiedział Kit, kładąc rękę na mojej dłoni. – Biedne dzieci. Nie domyślasz się, dokąd jedziemy? W którym kierunku?
Potrząsnęłam głową i westchnęłam.
– Z powrotem w góry. Zdaje się, że na zachód. Nic więcej nie jestem w stanie powiedzieć.
Tymczasem w uszach wciąż miałam słowa powtarzane przez dzieci. Jedni śpią, inni płaczą.
Albo inaczej – gdy wszyscy śpią, nie płacze nikt.
Furgonetka niemal przez pół godziny z trudem pięła się pod górę. Nagle zatrzymała się. Silnik zgasł. Zamarłam. Dotarliśmy na miejsce. Na pewno nie przywieziono nas do „Szkoły” – więc gdzie?
Rozległ się trzask zamykanych drzwi samochodu. Następnie usłyszałam chrzęst butów na żwirze i chrapliwe męskie głosy.
– Gdziekolwiek jesteśmy, jechaliśmy niecałą godzinę – szepnął Kit. Siedzieliśmy sztywno w tylnej części furgonetki. Na razie nie mogliśmy nic zrobić. To poczucie bezradności mnie dobijało.
– Jak tam, wszystko w porządku? – spytałam dzieci. Starałam się sprawiać wrażenie pewnej siebie i zachowywać się tak, jakbym przynajmniej do pewnego stopnia panowała nad sytuacją. Zdałam sobie sprawę, że odkąd odnalazłam te dzieci, obudził się drzemiący we mnie instynkt macierzyński.
– Nie jesteśmy w pobliżu naszej gównianej „Szkoły”. Czuję to – powiedział Oz głosem, po chłopięcemu buńczucznym i pełnym entuzjazmu jednocześnie.
– To niedobre miejsce – dodał Ikar. – Ja zawsze wyczuwam takie rzeczy.
– Tu jest be, co, Ikar? – zażartował Oz i zrobił minę do swojego niewidomego przyjaciela.
Drzwi furgonetki otworzyły się ze skrzypieniem. Słońce oślepiło nas na chwilę. Zmrużyliśmy oczy.
Na zewnątrz stali uzbrojeni ludzie o twarzach jak księżyce w pełni. W walce z nimi nie mielibyśmy najmniejszych szans.
– Nie musicie mierzyć do nas z tych karabinów – powiedziałam.
– Przybywamy w pokoju – dodał Ikar.
Jeden ze strażników podszedł do nas.
– Wysiądźcie z wozu. – Mówił tonem wojskowego; ciekawe, z jakiej armii? – Wszystko pójdzie o wiele łatwiej, jeśli będzie pani wykonywać polecenia, a nie je wydawać. Wy wszyscy – wysiadać! Szybko!
– To małe dzieci. Boją się broni – stwierdził Kit. – Ma pan dzieci? Czy którykolwiek z was ma dzieci?
– Niech pan wysiądzie z tego wozu, do cholery, agencie Brennan. Wiemy, kim pan jest. A poza tym, owszem, mam dwójkę dzieci. Teraz zamknijcie się wszyscy.
Spojrzałam raz jeszcze na dzieci. Miały ściągnięte twarze, ale nie okazywały zbyt wielkiego strachu. Może w „Szkole” nauczyły się przyjmować ze spokojem wszystko, co zgotuje im los.
– Dobra, wychodzimy. Wysiadamy z furgonetki – powiedziałam. Jednak ledwie znalazłam się na zewnątrz, głos uwiązł mi w gardle. Jeśli wcześniej mogłam mieć jakieś wątpliwości, teraz wiedziałam już, że trafiłam do jakiegoś koszmaru. Nogi wrosły mi w ziemię.
Wiedziałam, gdzie jesteśmy. Nie rozumiałam, dlaczego nas tu przywieziono i chyba nie chciałam rozumieć, ale doskonale znałam to miejsce. Boże.
– Och, Kit – wymamrotałam.
– Co się stało, Frannie?
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Staliśmy przed domem Gillian po zachodniej stronie Sugarloaf Mountain. Tu mieszkała moja przyjaciółka. Jeszcze parę dni temu pływałam w jej wielkim, migocącym w słońcu basenie. Patrząc na zachód widać było dział kontynentalny, a ku północy rozciągał się Four Mile Canyon.
Na dużym, dobrze mi znanym parkingu stało pełno ciężarówek, samochodów i uzbrojonych strażników. Wypatrzyłam też kilku ludzi, których znałam ze szpitala komunalnego w Boulder.
Na jednego z nich zwróciłam szczególną uwagę. Wysiadał właśnie z granatowego land-rovera. Zauważyłam w lewym górnym rogu przedniej szyby szpitalną naklejkę. Taką samą David przyczepił do naszego samochodu.
Ale David był jednym z nich, zgadza się? On też był parszywym draniem. Och, Davidzie, Davidzie, jak mogłeś?
– To doktor John Brownhill. – Wskazałam go Kitowi.
Brownhill nawet na mnie nie spojrzał, nawet nie zwrócił oczu w naszym kierunku.
– Mieliśmy okazję się poznać. W czym się specjalizuje? Dzieciobójstwie? – spytał Kit.
– Jest dyrektorem kliniki zapłodnień in vitro w Boulder – mruknęłam do siebie. Te dzieci musiały mieć matki, pomyślałam po raz nie wiadomo który. Jakieś kobiety wydały je na świat; to dlatego doktor John Brownhill był tutaj. Ci ludzie go potrzebowali.
Nagle przed domem pojawiła się Gillian Puris. Moja przyjaciółka. Tak zimna i wyniosła, że wydawała się zupełnie obcą osobą. Obok niej stał jej syn Michael. Machał do kogoś z ganku; w pierwszej chwili pomyślałam, że do mnie.
Ale myliłam się!
– To Adam! Nic mu nie jest! Tam, stoi przed domem. Adam żyje! – Wendy i Peter wydawali z siebie radosne, piskliwe dźwięki. Dzieci były podekscytowane i ożywione; ucieszyły się na widok tego chłopca – syna Gillian.
Znały go i domyślałam się, skąd – ze „Szkoły”! Michael też stamtąd pochodził. To on był tym Adamem, o którym wszyscy opowiadali.
Mały chłopiec nagle wyrwał się Gillian. Musiał być silny. Rzucił się biegiem w stronę Petera i Wendy.
– Adam! Adam! Tu jesteśmy – krzyczały bliźniaki.
W pierwszej chwili przez twarz Gillian przemknął niepokój, który szybko zastąpiła wściekłość.
– Michael, stój! – krzyknęła, ale szczupły, jasnowłosy chłopiec pędził jak błyskawica do swoich przyjaciół, swoich zaginionych compadres, kumpli ze „Szkoły”.
Michael śmiał się radośnie. Wyglądał jak niewinne, rozbrykane dziecko. Nigdy jeszcze nie widziałam, by zachowywał się po prostu jak mały chłopiec. Padł w objęcia Wendy i Petera i we trójkę zaczęli tańczyć na środku drogi, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki, które tylko te maluchy zdawały się rozumieć.
Odwróciłam się od nich i spojrzałam na Gillian. Miała takie zimne, bezduszne oczy. Po raz pierwszy ujrzałam jej skrzętnie dotąd skrywane oblicze, i nie byłam na to przygotowana. Kim jest ta kobieta, którą uważałam za bliską mi osobę? Czułam się tak, jakbym miała w żołądku ciężki kamień. Ona tylko udawała moją przyjaciółkę, by obserwować mnie po śmierci Davida.
– To Adam! Nasz przyjaciel! – krzyknął mi w ucho Ikar. Z radości oderwał się od ziemi i wzleciał na wysokość półtora metra. Zawisł w powietrzu. – Adam żyje! Czy to nie wspaniałe? Co lepszego mogłoby nas spotkać?
Читать дальше