W klatkach, pod brudnymi kocami leżało czworo dzieci. Wszystkie żyły i wszystkie miały skrzydła.
– Peter, Ikar, Wendy! – pisnęła Max i rzuciła się do klatek. – Oz!
– Och, Peter, biedaku. Wendy! – krzyknęła otwierając klatkę, w której było dwoje maluchów. Peter i Wendy, wtuleni w siebie, siedzieli w kącie, mrużąc oczy przed światłem.
– Chodźcie do mnie – powiedziała Max łagodnym tonem. – Chodźcie do Max. – Głosiki dzieci były ciche, ale pełne miłości; przypominały nieco ptasie trele.
Max otworzyła następną klatkę. W drzwiach pojawił się mały chłopiec i po chwili wygramolił się ze swojego więzienia.
– Ikar! – krzyknęła Max. – Sprowadziłam pomoc.
– Gdzie Matthew? – spytał chłopiec.
– Nie wiem. Na razie nie mówmy o tym. Jak się czujesz? Wszystko w porządku?
– Jestem zdrów jak stado krów – powiedział Ikar i uśmiechnął się. Niesamowite.
Maleństwa jak na komendę przypadły do Max i uczepiły się jej. Wyszeptały słowa powitania, wydały z siebie przenikliwe, wysokie okrzyki. A potem, wszystkie dzieci-ptaki razem rozpłakały się ze szczęścia.
Kiedy pomagałam Max uwolnić dzieci z klatek, przechodziły mnie dreszcze. Te maleństwa były tak piękne, tak rozkoszne. Czułam się, jakbym odnalazła bezcenny skarb w najmniej oczekiwanym miejscu. Każde z dzieci było cudem.
Uspokoiłam roztrzęsione nerwy na tyle, by obejrzeć dzieci okiem lekarza; były niedożywione i odwodnione, ale nic ponadto. Gdybyśmy znaleźli je nieco później, mogło być z nimi o wiele gorzej. Podbiegłam do umywalki i dałam im wody. Zamknięto je tu, by umarły z wycieńczenia, jak myszy w laboratorium. Czworo pięknych małych dzieci, skazanych na śmierć.
Moje oczy spoczęły na chłopcu, który wyglądał na siedem lat. Był szeroki w ramionach i miał jasnobrązowe skrzydła, a jego szyję i barki porastały niewykształcone pióra, zlewające się z opadającymi na kark kasztanowymi włosami.
Skóra chłopca była wilgotna, jego twarz posiniała od płaczu, ale w wielkich okrągłych oczach nie dało się zauważyć strachu.
– Jestem Ozymandias – powiedział, unosząc hardo podbródek. – Coś ty za jedna? Jesteś naukowcem? Parszywym łapiduchem?
– Mam na imię Frannie – odparłam – a to mój przyjaciel Kit. Przyszliśmy tu z Max.
– To moi przyjaciele, Oz – wyjaśniła Max – choć może trudno w to uwierzyć.
– Cześć, Oz. Ozymandiasie. – Kit wyciągnął rękę do chłopca, który uścisnął ją po chwili wahania.
Max wypchnęła z szeregu małą dziewczynkę. Była rumianym cherubinkiem w wieku około czterech lat, o czarnych, równo przyciętych włosach i oczach w kształcie migdałów. Miała na sobie sukienkę bez rękawów, taką samą, jaką nosiła Max, gdy ujrzałam ją po raz pierwszy. Mała dziewczynka wyciągnęła do mnie białe skrzydła, z niebieskimi końcami. Cudo.
Jej pióra zaszeleściły niczym taftowa spódniczka baletnicy podczas piruetu.
– Mama? – powiedziała dziewczynka tak, że serce mało mi nie pękło.
– Tak nazywa wszystkie kobiety – wyjaśniła Max. – Nigdy nie miała matki. Jak my wszyscy.
Serce mi się krajało, kiedy patrzyłam na tego małego aniołka. Moje oczy znów napełniły się łzami. Nigdy nie będę w stanie ująć w słowa tego, co czułam w tej chwili.
– Ma na imię Wendy. Wendy, to jest Frannie – przedstawiła nas sobie Max.
– Powinnaś zobaczyć mojego brata! – powiedziała nagle Wendy cichym, piskliwym głosem i wskazała Petera, który był niemal idealną jej kopią.
Jeden z chłopców, mniej więcej w wieku Max, trzymał się na uboczu. Miał jasne włosy, okalające twarz i opadające na ramiona. Był szczupły, wysoki.
Uprzytomniłam sobie, że choć wszystkie te dzieci mają skrzydła, to wieloma cechami różnią się między sobą. Co to mogło oznaczać? Na pewno coś ważnego, ale na razie nie miałam pojęcia, co.
Wyciągnęłam rękę do chłopca, ale syknął, kiedy go dotknęłam. Nic dziwnego, że się mnie bał. Jak mógł komukolwiek zaufać? Jak którekolwiek z tych dzieci mogło nam zaufać?
Dopiero po usilnych namowach Max Ikar pozwolił, bym się do niego zbliżyła.
– Nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy – zapewniłam go.
– Już nieraz to słyszałem – odparł. – Wszyscy oni tak mówią. Kłamcy!
Ikar odgarnął z twarzy swoje jasne włosy i wtedy zobaczyłam, że jego tęczówki są martwe. Spojrzałam na Max, a ona powiedziała mi to, czego już się domyśliłam.
– Ikar jest niewidomy.
– Taa, jestem tak jakby niedorobiony – powiedział chłopiec. – Jak my wszyscy.
Kit zostawił Frannie i Max z dziećmi, a sam wyruszył zwiedzać budynek. Musiał dowiedzieć się jak najwięcej na temat tego, co tu się odbywało. Wszedł do jakiegoś gabinetu. Bez wątpienia pracował tu jakiś ważniak. W oczy rzucała się tabliczka z napisem: NICZEGO NIE BIERZ ZA DOBRĄ MONETĘ. KWESTIONUJ WSZYSTKO.
– Sam na to wpadłem – mruknął pod nosem Kit.
Kit bał się o dzieci i Frannie. Strach z każdą chwilą się potęgował. Kit czuł się tak, jakby zobowiązał się opiekować cudzymi dziećmi i zapewnić im bezpieczeństwo. Traktował tę odpowiedzialność bardzo poważnie, i to było główną przyczyną jego lęku.
Rozejrzał się po gabinecie. Nie było tu żadnych zdjęć ani pamiątek. Nic o charakterze osobistym.
Kto tu urzędował? Musiał to być człowiek wysoko postawiony. Gabinet, z oknem wychodzącym na laboratorium, miał około sześciu metrów długości i sześciu szerokości. Podłogę przykrywał puszysty, srebrzystoszary dywan. Stało tu dębowe biurko, a nad nim na ścianie wisiała tablica z płyty korkowej.
Przyczepione do niej kartki papieru przykuły uwagę Kita. Miał przed sobą niezwykłą kolekcję wykonanych tuszem rysunków przedstawiających coś, co wyglądało jak projekty usprawnień ludzkich części ciała i organów. Ten, kto to narysował, jest bardzo dobrym artystą, pomyślał Kit i wzdrygnął się. Przeszedł go zimny dreszcz. Ten, kto wykonał te rysunki – chce być Bogiem.
Wziął do ręki kopertę. W środku znajdowały się rysunki oczu o różnych kształtach, przedstawionych w przekroju poprzecznym i podłużnym.
Da Vinci byłby z tego dumny, myślał Kit.
Kolejne rysunki wyobrażały nogę w różnych pozycjach; niektóre wymagały takiej giętkości, że zdawało się to przekraczać ludzkie możliwości. Na następnej kartce widniała ręka z rozłożonymi palcami. Na nią naklejona była folia, na której naszkicowano nową kończynę.
Nowa ręka? Ulepszona? Czy to właśnie widzę?
Na szkicu mięśnie były dłuższe, a palce miały bardziej opływowe kształty. Wyglądało to jak zmodyfikowana wersja obecnie stosowanego urządzenia. Kit musiał z niechęcią przyznać, że to naprawdę fascynujące.
Zupełnie jakby jakiś wielce utalentowany projektant części ciała pracował nad modelami na przyszły sezon.
Te szkice tak zaabsorbowały Kita, że niewiele brakowało, by nie zauważył pęku kluczyków wiszącego na metalowej pluskiewce. Przez cały czas miał je przed sobą. Pochwycił je tak gwałtownie, że o mało nie zerwał płyty ze ściany. Kluczyki oznakowane były małymi, starannie wykaligrafowanymi literkami.
Pierwszy z nich otwierał szufladę biurka. Kit szarpnął ją tak mocno, że wypadła na podłogę, a jej zawartość rozsypała się na wszystkie strony.
Jak się okazało, były tam spinacze, monety, znaczki i długopisy – to, co znaleźć można w każdym biurku. Pośród nich leżał składany scyzoryk. Kit schował go do kieszeni. Mógł się przydać.
Читать дальше