Nie wiedziałam, jak wiele Max jest w stanie znieść. Biła skrzydłami, ile sił, ale Kit nie drgnął nawet o centymetr.
– Max, proszę, przestań. On jest dla ciebie za ciężki – krzyknęłam do niej. – Zrobisz sobie krzywdę.
– Nie, wcale nie. Nie masz nawet pojęcia, jaka jestem silna, Frannie. Taką mnie stworzono.
Tymczasem dwa psy zaczęły podkradać się do mnie. Prawdę mówiąc, były za blisko, żebym mogła czuć się bezpiecznie. Suka kręciła się niespokojnie, zataczając półkola w piachu. Pies miał małe, załzawione ślepia i stał jak przykuty do ziemi około metra ode mnie.
Z jego gardła wydobył się głuchy warkot. Błysnęły białe kły.
– Och, przestań – powiedziałam mu. – Znajdź sobie coś lepszego do roboty. – Z psami, które szczerzą kły i warczą, potrafiłam sobie poradzić.
Popatrzyłam z powrotem na Max i Kita, którzy wciąż jeszcze tkwili na siatce. Dziewczynka wreszcie dała za wygraną i pozostawiwszy ciężkiego mężczyznę na ogrodzeniu sfrunęła bezpiecznie na ziemię.
– Niewiele brakowało, kochanie – krzyknęłam do Max. Mimo to była wyraźnie zdenerwowana. Nie lubiła przegrywać. Czy to „oni” taką ją stworzyli?
Po chwili przeleciała z powrotem nad siatką i dołączyła do mnie. Kazała psom zostać na miejscu i poklepała je po łbach powtarzając „dobry piesek, dobry piesek”. Okazywała im dużo ciepła, ale potrafiła też być wobec nich stanowcza; pewnie dlatego nie przeszkodziły jej w ucieczce ze „Szkoły”.
Max skierowała się na północ, przyspieszając kroku.
Żeby nie stracić jej z oczu, musiałam nieomal biec. Wąska droga ginęła pośród drzew. Kiedy pozostawiałyśmy za sobą jedną gęstą kępę, natychmiast wyrastała przed nami następna, całkowicie zasłaniająca widok.
Ściana jodeł przechodziła w zagajnik brzozowy, który z kolei ustępował miejsca gajowi pełnemu osik błyszczących niczym zasłona ze szklanych paciorków. Łomotanie mojego serca zagłuszało tupot nóg. Nagle znalazłyśmy się na rozległej, skąpanej w słońcu polanie.
Przed nami rozciągał się dworek myśliwski, a może ośrodek wypoczynkowy z przełomu wieków. W kamiennej fasadzie było mnóstwo okien. Przed wejściem wznosiły się białe kolumny. Patyna obficie pokrywała stary dach.
Spojrzałam na Max. Jej źrenice wyglądały jak dwa ledwo widoczne punkciki. Przypomniałam sobie, że ptaki zwężają źrenice, kiedy czują się zagrożone.
– Co to za budynek? – spytałam.
– To Centralne Laboratorium Sztucznie Wywoływanych Mutacji – wyjaśniła. – Szkoła Badań Genetycznych. Ja tu mieszkam.
W dziwnym, niesamowitym dworku, w którym Max mieszkała i Bóg wie, co z nią robiono, panowała grobowa cisza.
Nigdzie nie widać było strażników, samochodów ani ciężarówek. Wyglądało na to, że nic nam nie grozi.
– Tu jest za cicho. Zdecydowanie za cicho – powiedziała szeptem Max. – Gdzieś powinni się kręcić strażnicy. Ale gdyby tu byli, zobaczyłybyśmy ich z daleka.
– Jak myślisz, co się stało, Max?
– Nie wiem. Nigdy nie było tu tak pusto.
Podkradłyśmy się z Max brzegiem polany do dworku. Następnie szybko podbiegłyśmy do ściany i chyłkiem podeszłyśmy do dębowych drzwi od wschodniej strony budynku. Za oknami nie dostrzegłyśmy nikogo. Wyglądało na to, że dom jest pusty.
Poczułam się nieco pewniej. Odetchnęłam głęboko, po czym chwyciłam metalową klamkę. Drzwi otworzyły się. Weszłyśmy z Max do dziwacznego budynku i ciężkie wrota zamknęły się za nami.
Uderzył nas odór zgnilizny, tak odrażający, że aż ogarnęły mnie mdłości.
– Coś umarło – powiedziała Max.
Miała rację. Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś tu znajdowały się jakieś zwłoki. Coś rozkładało się wewnątrz budynku i wypełniało powietrze silnym, drażniącym smrodem. Zasłoniłyśmy dłońmi nosy i usta, i ruszyłyśmy w głąb budynku.
– Pewnie wentylator się zepsuł – powiedziała Max. Nie wydawała się zbytnio przejęta trupim odorem.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając kamer. Wiedziałam, że muszą gdzieś tu być, ale nie mogłam ich wypatrzyć. Czy ktoś obserwował nas w tej chwili?
Domyślałam się, że małe pomieszczenie, w którym się znalazłyśmy, wykorzystywane było do odkażania. Przy drzwiach stał duży pojemnik na śmieci, wypełniony jasnożółtymi fartuchami. Na hakach wisiały kitle. Stąd wniosek, że pracowali tu ludzie nauki, jeśli w ogóle zasługiwali na to miano. Lekarze. Naukowcy. W tym pomieszczeniu prowadzili swoje nielegalne eksperymenty.
Pod ścianą stała otwarta metalowa szafa wypełniona czystymi kitlami, a obok znajdowały się półki, na których spoczywały buty na gumowych podeszwach. Szafki na ubrania były puste.
Dobry Boże, gdzie ja trafiłam? Co to za miejsce?
Max wskazała drzwi, wiodące do kolejnego pomieszczenia, i przywołała mnie skinieniem ręki. Ten budynek przywodził mi na myśl obozy zagłady. Tu usypiano ludzi. Tu prowadzono na nich eksperymenty.
Ruszyłyśmy w głąb szerokiego korytarza. Max w swoich baletkach bezszelestnie stąpała po podłodze, ale moje buty głośno skrzypiały. Z zawieszonej pod sufitem długiej świetlówki sączyło się migocące światło, rozjaśniające szeroki korytarz z mnóstwem odgałęzień, wyłożony beżowo-niebieskim linoleum.
Znalazłyśmy się w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka przypominającym warsztat.
– Max? Co to jest?
– A, to biura. Tu zajmowano się interesami. Nic ważnego. Nudziarstwo.
– Jakimi interesami?
Wzruszyła ramionami.
– No, takimi nudnymi. Po prostu interesami.
Wszelkie stare elementy wystroju, które kiedyś znajdowały się w tej części budynku, zostały dawno temu usunięte. Nie było już ani drewnianych boazerii, ani kominka, ani ząbkowanych karniszy. Ich miejsce zajęły meble charakterystyczne dla biur. Na matowych szarych stolikach tkwiły komputery. Moją uwagę przykuł dzbanek do kawy, stojący na szafce. Był pęknięty, a na dnie utworzyła się warstwa gęstej czarnej mazi.
Podniosłam kubek z jednego z biurek. Widniał na nim napis KAWA DLA O.B.: Niebieski krąg pleśni wskazywał na to, że kubek stoi tu już co najmniej od kilku dni. Gdzie jest O.B.? Kim jest O.B.?
I skąd wydobywał się ten smród? Co się stało w tej tak zwanej „Szkole”? Jakie interesy były tu prowadzone?
Spojrzałam na Max, ale ona już ruszyła dalej. Była w swoim domu. Najwyraźniej wszystko to, co na mnie robiło wstrząsające wrażenie, jej wydawało się całkowicie normalne. W zalegającej wnętrze budynku ciszy mój oddech strasznie głośno świszczał. Zaczęłam nasłuchiwać. Miałam przeczucie, że gdy tylko się odwrócę, ktoś wyskoczy z zamkniętego pokoju i rzuci się na mnie. Ale nic takiego się nie stało.
Max otworzyła kolejne drzwi. Rozległ się cichy trzask. Czyżby ktoś nas fotografował? Serce wciąż waliło w mojej piersi jak młotem. Byłam coraz bardziej zmęczona i świat rozmywał mi się przed oczami. Gdzie był Kit? Czy nic mu się nie stało?
– Tutaj pracuję – oznajmiła Max. – Zwykle roi się tu od lekarzy.
Weszłyśmy do przestronnego pomieszczenia, które miało chyba z osiemnaście metrów długości i dziewięć szerokości. Obiegłam spojrzeniem wnętrze. Było to standardowe laboratorium, ale wyposażone w najnowocześniejszy, bardzo drogi sprzęt. Kto to wszystko ufundował? Kto finansował całe przedsięwzięcie?
Znajdowało się tu kilkanaście stanowisk pracy, o jakich większość naukowców może tylko marzyć. Na stołach walały się szkiełka. Półki zastawione były nowoczesnymi mikroskopami.
Читать дальше