– Ja chcę do domu – wyszeptała.
Szkoła latania
Ja chcę do domu.
Nie ulegało wątpliwości, że te słowa z trudem przeszły Max przez gardło. W jej ustach brzmiały całkowicie niewinnie, ale ja wiedziałam, jak wiele się za nimi kryje. Pospiesznie opuściliśmy motel numer sześć.
Pędziliśmy autostradą z prędkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę, przez cały czas modląc się, by nie złapał nas jakiś zbłąkany policjant z drogówki.
Jechaliśmy do „Szkoły”.
Siedziałam na tylnym siedzeniu z Max. Mała była wyraźnie wystraszona, więc tuliłam ją mocno do siebie. Serce łomotało w jej piersi. Biedna Max. Zwyczajna mała dziewczynka. Wplątana wbrew swojej woli i wiedzy w coś, co przerastało nas wszystkich.
Mówiąc do niej, delikatnie ją głaskałam, w nadziei, że nieco się uspokoi. Powiedziałam Max, że dorastałam na farmie w północnym Wisconsin i spytałam, czy kiedykolwiek widziała prawdziwą krowę.
– U nas w „Szkole” nie ma krów – odparła – ale widziałam je w telewizji.
Opowiedziałam jej więc o hodowanych przez moich rodziców krowach, przemiłych stworzeniach o wiecznie lepiących się ozorach i błyszczących oczach. Pamiętałam nawet ich imiona i cechy charakteru. Max z nie skrywanym zainteresowaniem słuchała opisów Kwiecistej Mućki, Nellie Tup-Tup, Markizy Luizy i naszego łaciatego buhaja, Równiachy.
Opowiedziałam jej o tym, jak wstawałyśmy z moją siostrą, Carole Anne, o piątej rano, żeby pomóc ojcu; jak latem myłyśmy krowy i włączałyśmy wentylator, żeby nie było im gorąco. Ale najbardziej zafascynowało ją to, jak brałyśmy od nich mleko.
Kiedy przedstawiałam jej uroki porannego dojenia krów, Max wydawała z siebie głośne, radosne okrzyki. Miała cudowny, zaraźliwy śmiech. Max była wręcz zachwycona światem, do tej pory znanym jej tylko z ekranu telewizora. A śmiech pozwalał nam zapomnieć o tym, co nas spotkało.
Wymyśliłam głupawą historyjkę o czekoladowych krowach dających czekoladowe mleko. Kit włączył się do zabawy.
– Powiedz jej o miętowych krowach – rzucił i puścił do nas oczko.
– Wariaci jesteście – powiedziała Max. – Ale to mi się podoba. Bardzo dobrze się przy was czuję.
– My też lubimy być z tobą – stwierdziłam.
– A jak – dorzucił Kit i skinął głową.
Jeep pędził przez powoli przerzedzający się mrok wczesnego poranka. Zaczęłam udawać przed sobą, że ta wyprawa jest tak naprawdę tylko najzwyklejszą w świecie wycieczką – kiedy nagle Max zesztywniała. Wychyliła się do przodu.
Po chwili wskazała wąską drogę odbijającą od autostrady tuż za nawisem skalnym.
– Skręć tu, Kit.
– Skąd wiesz, że to tędy? – spytałam.
Nie wątpiłam, że ma rację, ale byłam ciekawa. Nigdy jeszcze nie jechałam tą drogą. Mieszkałam niedaleko stąd, ale jakoś nie zwracałam na nią uwagi.
Max wzruszyła ramionami i spojrzała mi głęboko w oczy. W jednej chwili stała się śmiertelnie poważna, tak, jak to ona potrafiła.
– A ty nie wyczuwasz z daleka tej farmy, na której kiedyś mieszkałaś?
– Ona jest bardzo daleko stąd – powiedziałam. – Nie potrafię jej znaleźć bez mapy.
– Ja wyczuwam „Szkołę” – odparła Max. – Wiem dokładnie, gdzie jest. Widzę drogę do niej w moich myślach.
Kiedy dotarło do mnie pełne znaczenie jej słów, oniemiałam z wrażenia. Coś ścisnęło mnie za gardło. Podobnie jak gołębie, koty i migrujące zwierzęta, które dzięki nawigacji inercyjnej, czy Bóg wie czemu, są w stanie wrócić w to samo miejsce, z którego wyruszyły, Max potrafiła odnaleźć swój dom!
– Zatrzymaj wóz – powiedziała, zanim Kit zdążył skręcić.
Kit spełnił jej polecenie. W głosie Max pobrzmiewała jakaś dziwna, stanowcza nuta.
– A teraz posłuchajcie mnie – wyszeptała. – Dalej nie możecie iść. Jeśli was złapią, to zabiją. Mówię poważnie.
– Wiem, że to bardzo poważna sprawa – stwierdził Kit. – I dlatego właśnie pójdziemy z tobą, maleńka. Zabierzemy ze sobą bardzo poważny pistolet – dodał i wyjął broń z kabury. – Muszę tam pójść, Max. To mój obowiązek. Po to przyjechałem do Kolorado.
– Ja też nie mogę stąd po prostu odejść – zwróciłam się do Max. – Nie zostawię ciebie i Kita. Nie ma mowy.
Max skinęła głową. Nie była zadowolona, ale zdawała sobie sprawę, że nie odejdziemy. Byliśmy razem na dobre i złe.
Kit obrócił kierownicę i zjechaliśmy z głównej drogi, która nie zasługiwała na to miano. Znaleźliśmy się w miejscu, które nazywało się Podgórskim Przesmykiem, była to kręta drożyna pnąca się ku wzniesieniom przedgórza Gór Skalistych. Gdzieś tu znajdowała się „Szkoła”. Max wydawała się tego całkowicie pewna.
– Skręć w prawo – powiedziała nagle. – A potem mnie wypuść.
– Nic z tego, Max – upierał się Kit. – Przecież już o tym rozmawialiśmy.
– Uparciuch z ciebie, Kit.
– I kto to mówi.
Szosa, z każdą chwilą coraz bardziej zaniedbana, w końcu przeszła w nie oznakowaną polną drogę, która wiodła w nieznane – nigdzie nie dostrzegłam żadnych drogowskazów ani budynków. Prezentowała się jednak wystarczająco złowieszczo, by skłonić nas do dalszej jazdy.
Każdy zakręt był dla Kita wyzwaniem. W ciemnościach świeciły ślepia zwierząt. Jelenie i inne leśne stwory rozsądnie czekały, aż przejedziemy, a potem przemykały na drugą stronę drogi. Kiedy tak pięliśmy się wyżej i wyżej ku wierzchołkom gór, Max wreszcie zaczęła opowiadać o miejscu, z którego pochodziła.
– „Szkoła” kilka razy zmieniała swoją siedzibę. Wiem, że najpierw była w stanie Massachusetts, a potem w Kalifornii, no i w końcu przenieśliśmy się tutaj. Codziennie chodziłam na lekcje i na początku nawet mi się to podobało. Uczyła mnie pani Beattie. Ona też była lekarką, ale powiedziała nam, że nie musimy jej nazywać „panią doktor”. Naprawdę kochała mnie i Matthew, a my kochaliśmy ją. Według testów Stanforda-Bineta jesteśmy geniuszami. Powiedziano nam jednak, że to nie nasza zasługa, tak samo jak to, że umiemy latać. Tak zostaliśmy stworzeni. W końcu byliśmy tylko okazami doświadczalnymi.
Oddech Max stał się szybki. Moja ręka prawie zdrętwiała w jej uścisku. I choć Max przekonywała nas, żebyśmy zawrócili, wiedziałam, że wcale tego nie chciała. Za bardzo się bała, by poradzić sobie sama.
– Wypuśćcie mnie – powiedziała nagle i złapała mnie za łokieć. – Muszę wysiąść. Muszę! Proszę, Kit? Już, teraz! Obiecuję, że nie odlecę. Przysięgam.
Delikatnie trąciłam Kita w ramię. Zatrzymał wóz na wąskim poboczu.
Znajdowaliśmy się na zupełnym odludziu – otaczały nas strzeliste jodły, surowe skały i zewsząd dobiegało bzyczenie cykad.
Otworzyłam drzwi i Max wygramoliła się z samochodu.
Była szybka i zwinna, a do tego strasznie silna jak na swój wiek. Niemal wszystko, co robiła, wprawiało mnie w osłupienie. Oby tylko nie odfrunęła, powtarzałam w duchu.
Max wspięła się na dach jeepa. Nad naszymi głowami rozległ się tupot jej nóg. A następnie usłyszeliśmy donośny łopot skrzydeł.
– Co ona robi? – spytaliśmy niemal jednocześnie.
Wtedy Max wzbiła się w powietrze. Bez żadnego wysiłku.
– O Jezu – wyszeptał Kit. Wyjął mi to z ust. – Spójrz na nią. Patrz. Mam nadzieję, że dotrzymamy jej tempa.
– Musimy. Ruszaj.
Читать дальше