Kit wcisnął pedał gazu, jeep niezgrabnie wtoczył się na drogę i zaczął wspinać się pod górę. Podążaliśmy za Max, a przynajmniej próbowaliśmy.
Wychyliłam się przez szybę, jak dziecko. Pip zrobił to samo. Nie mogłam oderwać oczu od srebrzystobiałych skrzydeł Max. Chłodne powietrze owiewało moją twarz. Czułam się prawie tak, jakbym sama leciała. Jakby dusza wyrwała się z mojego ciała i szybowała gdzieś tam wysoko.
Jeep wjechał do długiego, ciemnego tunelu z wiszących nad drogą konarów sosen i jodeł. Max zboczyła na lewo, gdzie pojawiła się kolejna boczna dróżka, wąska i pełna kolein.
Max prowadziła nas do swojego domu. Nasze życie spoczywało w jej rękach.
„Szkoła” była blisko. Max czuła to na swoim języku – ten gorzki smak, najohydniejszy ze wszystkich. Miała wrażenie, że jakaś zabójcza trucizna krąży w jej krwi.
Dziewczynka sfrunęła na ziemię. Jeep z piskiem hamulców zatrzymał się tuż za nią. Frannie i Kit wyskoczyli z auta. Pip, jak zwykle, zaczął szaleć. W normalnych okolicznościach zareagowałaby uśmiechem, wybuchem radości. Teraz jednak co innego zaprzątało jej umysł.
– O co chodzi, kochanie? – krzyknęła Frannie. Zawsze była taka troskliwa i nigdy nikomu nie próbowała rozkazywać.
Max czuła się, jakby była przewiązana w talii sznurem i ktoś przyciągał ją do siebie. Mięśnie jej szyi i ramion napięły się jak postronki. Z własnej nieprzymuszonej woli wracała do „Szkoły”. Może dzięki temu wszystkie tajemnice ujrzą światło dzienne – a ona zdobędzie wolność.
Albo i nie!
Postanowiła przez jakiś czas pozostać na ziemi. Tak prawdopodobnie było bezpieczniej. Frannie i Kit szli szybkim krokiem za nią.
Nie oglądała się na nich, nie musiała. Słyszała, jak ciężko oddychają, słyszała przyspieszone bicie ich serc. Wyczuwała, że z każdą chwilą lęk coraz bardziej daje im się we znaki. Nareszcie poznają prawdę. Zobaczą wszystko na własne oczy. Miała nadzieję, że są na to przygotowani.
Nagle zatrzymała się.
Zauważyła barierę dzielącą ją od jej dawnego życia – ogrodzenie z drutu kolczastego. Na jego widok powróciły przerażające wspomnienia. Oczami duszy zobaczyła wujka Thomasa, okropnych strażników i zrobiło jej się niedobrze.
Byli już prawie na miejscu. Max czuła się tak, jakby „Szkoła” ją obserwowała, czekała na nią i śmiała się, bo wiedziała, że ona kiedyś tu w końcu wróci.
Ogrodzenie miało trzy metry wysokości i było zwieńczone pozwijanym ostrym drutem kolczastym. Po drugiej stronie znajdowało się wszystko, co Max znała, kochała i całym sercem nienawidziła. Przypomniała sobie, jak obserwowała ciężarówki zatrzymujące się pod „Szkołą”. Może wszyscy już stąd wyjechali.
Biała metalowa tabliczka głosiła: CAŁKOWITY ZAKAZ WSTĘPU. WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH. INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI.
Max zwróciła się do Frannie i Kita.
– Jesteśmy na miejscu.
Max wpatrywała się w nas szeroko otwartymi ze strachu oczami.
– Oni nie żartują – powiedziała. – Kilku intruzów zginęło, wierzcie mi. Jeszcze możecie zawrócić. Myślę, że powinniście to zrobić.
– Nie zostawimy cię samej – uciął Kit.
Pip szczekał i kręcił się w kółko przy ogrodzeniu. Nagle po drugiej stronie pojawiły się dwa dobermany. Obnażyły kły i zaczęły szczekać i warczeć.
Kit odciągnął mnie od siatki i wściekle ujadających psów.
Aż ciarki mnie przeszły, nie tylko z powodu tych dwóch dobermanów. Właściwie nimi się nie przejęłam.
Siatka zwieńczona drutem kolczastym i psy wartownicze w sercu lasu wystarczały, by obudzić w człowieku niepokój, ale na widok słów: INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI umieszczonych tuż pod napisem WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH zrobiło mi się niedobrze. Już w tej chwili niewiele brakowało, byśmy zostali uznani za intruzów, a wkrótce mieliśmy się nimi stać.
– Czy to jest „Szkoła”? – spytałam, ale Max mnie nie słuchała. Jej uwagę całkowicie zaabsorbowały dwa rozszczekane dobermany.
– Bandit, Gomer, to ja! – krzyknęła do nich. – Przestańcie! Natychmiast! Do nogi, już!
O dziwo, ujadanie stało się słabsze, po czym nagle ucichło. Psy podejrzliwie obwąchały Max, a po chwili zaczęły radośnie szczekać.
– Nie bójcie się – powiedziała nam. – To moi przyjaciele. Robią dużo hałasu, ale są niegroźni. – Uśmiechnęła się szeroko.
– Da się jakoś przejść przez to ogrodzenie? – spytałam Kita.
Zaczął coś mówić, ale Max nie dała mu dokończyć.
– Frannie! – Pociągnęła mnie za rękę. – Coś jest nie tak z Banditem i Gomerem. Coś złego im się stało. Proszę, rzuć na nie okiem.
Podeszłam bliżej, ale nie musiałam badać psów, by wiedzieć, co się z nimi stało. Miały wyleniała sierść bez połysku, wystające żebra; została z nich dosłownie skóra i kości.
– Są głodne – wyjaśniłam Max.
Nie powiedziałam całej prawdy. Psy były niedożywione. Jakiś okrutny drań je głodził.
Kit wrócił z krótkiego spaceru wzdłuż siatki.
– Nie znalazłem żadnego otworu czy wejścia – powiedział. – Pójdę jeszcze kawałek w drugą stronę, może tam coś będzie.
– Chyba mogłabym was przenieść – zaproponowała Max. Jej pomysł wydał mi się tak zaskakujący, że o mało nie wybuchnęłam śmiechem.
– Wiem, że to mogłoby się udać. Jestem silniejsza, niż wam się wydaje – upierała się. Mówiła śmiertelnie poważnie.
– Nie ma mowy – powiedział Kit. Miał rację. To niemożliwe, by ważąca czterdzieści kilogramów dziewczynka uniosła dorosłego człowieka dwa razy cięższego od niej.
– Ale ja naprawdę dałabym radę – Max nie ustępowała. – Za mało o mnie wiesz. Ja znam swoje możliwości.
Słuchając Max, zmieniłam zdanie. Nie brałam pod uwagę czynnika stresu. Stres powoduje wydzielanie adrenaliny. A poza tym, któż mógł wiedzieć, jak silna jest Max naprawdę?
– Najpierw spróbuję z tobą – powiedziała do mnie.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł, Max.
Wzruszyła ramionami.
– Jak sobie chcesz. Najwyżej sama przelecę na drugą stronę.
Wgramoliłam się po siatce na wysokość pół metra. Wtedy Max objęła mnie w talii swoimi umięśnionymi nogami. Była rzeczywiście silna. Boże, jakie to dziwne.
Czułam się tak, jakby skrzydła Max stały się moimi. Zatrzepotała nimi mocno i oderwałyśmy się od siatki. Zawisłyśmy w powietrzu, a potem powoli zaczęłyśmy piąć się ku górze.
Czułam na twarzy podmuch wiatru. W tej okolicy nigdy nie jest szczególnie ciepło; w dodatku z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Ja jednak zapomniałam o wszystkim; liczyło się tylko to, że lecę i do tego w tak niezwykły sposób. Przez krótką, króciusieńką chwilę wyobrażałam sobie, że sama unoszę się nad ziemią.
Wznosiłyśmy się coraz wyżej. Na sekundę czy dwie znów zawisłyśmy w powietrzu. A potem zaczęłyśmy lecieć. Na niewielką co prawda odległość, ale, dobry Boże, ja naprawdę leciałam.
Max postawiła mnie na ziemi za siatką. Spojrzałam na groteskowo, a zarazem posępnie wyglądające rządki pozwijanego drutu kolczastego. Uczepiłam się siatki i czekałam, aż serce przestanie wyrywać mi się z piersi. Rozejrzałam się, ale nie zobaczyłam Max.
Dziewczynka była już po drugiej stronie ogrodzenia. Próbowała oderwać od ziemi Kita. Jej nogi ledwo, ledwo go obejmowały. Sapała ciężko. Wydawało się niemożliwe, by mogła unieść się z nim nad ziemię, ale z drugiej strony, nie wierzyłam, by to samo udało jej się ze mną.
Читать дальше