Zobaczyła przed sobą długi korytarz łączący salon z sypialnią.
Bądź silna! Uciekaj!
Biała jak kość smuga światła księżycowego wypływała z uchylonych drzwi sypialni na końcu korytarza. Obok widać było jacuzzi znajdujące się pośrodku jasnozielonego tarasu. Max rzuciła się ile sił w nogach w stronę sypialni.
Nie oglądaj się! Biegnij, biegnij, biegnij! Jesteś szybsza, niż im się wydaje. I kto wie, może wcale nie chcą cię zabić, myślała gorączkowo.
W sypialni było otwarte okno – jej ocalenie. Na wszelki wypadek nie zamykała go. Jak się okazało, słusznie.
Oderwała się od podłogi. Leciała z dużą prędkością będąc w zamkniętym pomieszczeniu, a to już przekraczało granice zdrowego rozsądku.
Nie wiedziała, czy jej się uda. Czy to możliwe?
Ale zanim zdążyła się nad tym zastanowić, wystrzeliła z otwartego okna niczym rakieta opuszczająca silos, tyle że silos okazał się niewiele większy od rakiety. Skrzydło Max uderzyło we framugę. Posypały się drzazgi. Poturbowane ramię Max przeszył silny ból.
– Au! – krzyknęła.
Ale znów była w powietrzu – i znów ktoś do niej strzelał. Próbowali ją zabić? A może chcieli tylko przestrzelić jej skrzydło, żeby nie mogła uciec?
– Pieprz się, wujku Thomasie! – wrzasnęła na cały głos, nie odwracając się. – Niech cię diabli wezmą.
– Mam Matthew! – odkrzyknął. – Tak, dorwałem twojego braciszka. Wracaj. Mam Piotrusia Pana.
Max drżała jak osika. Schowała się w koronie najwyższej, najbardziej rozłożystej sosny, jaką udało jej się wypatrzyć. Doszła do wniosku, że skoro nie widzi swoich prześladowców, to i oni nie mogą jej widzieć. Czy tak było rzeczywiście? Oby.
Czy wujek Thomas krzyczał, że ma Matthew? A może tylko się przesłyszała?
Czy ci ludzie chcieli ją zabić, czy tylko zabrać z powrotem do „Szkoły”?
Max wiedziała tylko, że do „Szkoły” przyjechali „goście”, którzy mieli obejrzeć ją i Matthew. Dokładnie ich zbadać, porozmawiać o nich… a co potem?
Max nie mogła powstrzymać drżenia; szczękała zębami tak gwałtownie, że aż ją rozbolały. Zaczęła płakać. Nie potrafiła zdusić w sobie rozpaczy. Szlochała jak małe dziecko.
Mały bobas! – mówiła sobie w duchu. Beksa lala! Beksa lala! No, płacz dalej, wypłakuj oczy!
Leżała na brzuchu, trzymając się kurczowo solidnego, sękatego konara. Zmęczenie coraz bardziej dawało jej się we znaki. Po chwili oczy dziewczynki zamknęły się. Wystarczył moment, by cały organizm po prostu się wyłączył.
Max zasnęła. Przynajmniej jej nie uśpili. I nie dała się złapać. Na razie.
Kiedy otworzyła oczy, miała w głowie straszny zamęt. Nie mogła uwierzyć, że była na tyle nieostrożna, by zasnąć. Ile czasu upłynęło? Minuty? Godziny? Gdzie był wujek Thomas i strażnicy? Jego wierni słudzy?
Wciąż panował mrok. Max obejmowała sękaty konar, jakby był jej jedynym przyjacielem na całym świecie. Mniej więcej półtora kilometra dalej na tle skąpanego w blasku księżyca nieba odcinała się sylwetka domu, w którym mała uciekinierka dotąd się ukrywała. Wszystkie światła były zgaszone.
W lesie nie dostrzegła żadnych poruszających się postaci. Panowała niczym niezmącona cisza. Ani śladu łowców i wujka Thomasa.
Dopiero kiedy Max nabrała pewności, że nic jej na razie nie grozi, zdała sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Domek na polanie nie mógł już służyć jej za kryjówkę. Znów była bezdomna. Tęskniła za Matthew; na samą myśl o nim oczy Max wypełniły się łzami.
Co powiedział Thomas? „Dorwałem twojego braciszka”?
Czy „Dostałem twojego braciszka”?
Musiała się skupić, przypomnieć sobie, jak dokładnie się wyraził.
Czy jej młodszy brat żył, czy też już go uśpili?
Z zamyślenia wyrwał ją dziwny, wysoki dźwięk, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Hummmmmmmmmm. Tak to mniej więcej brzmiało.
Podniósłszy głowę, Max zobaczyła sunące po niebie małe światełka. Hałas wciąż się wzmagał.
Czy to ptak? Czy samolot? To… samolot!
W czasie pobytu w „Szkole” Max lubiła patrzeć na przelatujące po niebie samoloty. American Airlines, America West, United, mniejsze odrzutowce i samoloty śmigłowe. Na ich widok Max zawsze pragnęła wznieść się w powietrze. Ale to było zakazane. Latasz – umierasz! – tak brzmiało motto „Szkoły”. Pomysłowe, co?
Na nieboskłonie migotały gwiazdy, a księżyc w pełni miał dobrotliwą minę. Wydawało się, że patrzy prosto na nią. Wyglądał na porządnego gościa, ale ostatnimi czasy Max nie ufała nikomu.
Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Być może szalony. Idź na maksa, pomyślała. To było jej życiowa credo; od pewnego czasu miała okazję stosować je w praktyce.
Stanęła na szerokim, solidnym konarze i zakołysała się lekko na piętach. Wciąż miała na nogach baletki, mocno już sfatygowane.
Rozłożyła skrzydła i uniosła je nad głową, odetchnęła głęboko raz, potem drugi.
– Latasz, umierasz – szepnęła.
Potem odbiła się od gałęzi i wzleciała w powietrze.
Niesamowite!
Max leciała z prędkością pocisku, przecinając chłodne, wilgotne powietrze. Chłód kąsał jej policzki, drażnił nos, sprawiał, że z oczu płynęły łzy.
Boże, latanie było takie fajowe, takie wspaniałe. Nie wyobrażała sobie, że to tak cudowne uczucie. Zresztą, nikt nie mógłby sobie tego wyobrazić, to trzeba przeżyć. Rozkosz lotu przyćmiła wszystkie myśli, stłumiła wszelkie inne doznania. Max dała się jej ponieść. Rozłożyła skrzydła, a powietrze zdawało się ciągnąć ją ku górze, jakby z własnej woli.
Jej kciuki same wiedziały, co robić. Zachowywały się jak sloty w samolocie – przesączały strumień powietrza przez szczeliny i kierowały go nad skrzydła, powodując powstanie siły nośnej.
Max pięła się coraz wyżej; jeszcze nigdy nie była tak wysoko nad ziemią. Wszystko w dole wydawało się małe i jakże odległe. Znalazła się prawie na tej samej wysokości, co nadlatujący z rykiem samolot.
Obracające się śmigła wytwarzały potężny wir powietrzny. Max pierwszy raz w życiu uświadomiła sobie, jak wielka moc jest uśpiona w tej stworzonej przez człowieka maszynie. I choć dziewczynka biła skrzydłami z całej siły, ciągle tkwiła w tym samym miejscu.
Wtedy ujrzała przed sobą jasno oświetlony kokpit. Dzieliło ją od niego dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Dokładnie widziała jego wnętrze.
Pilot zwrócił się w jej kierunku. Max miała wrażenie, że ją widział – przez ułamek sekundy. Pewnie nawet nie był pewien, co właściwie zobaczył.
Max mrugnęła do niego. Zrobiła śmieszną minę. Zawsze lubiła się wygłupiać i w tej chwili też nie oparła się pokusie.
Potem złączyła skrzydła i wykonała przemyślną pętlę, odlatując na bezpieczną odległość od samolotu.
Widziałeś to, ważniaku za sterami? Ja nie potrzebuję żadnej sztucznej maszyny, by latać. Wystarczy mi trochę wolnej przestrzeni.
Jestem do tego stworzona.
Zapukałam do drzwi domku, domku, który należał do mnie, a w którym dawno, dawno temu mieszkaliśmy z Davidem. To, co miałam zrobić, wydawało mi się jednym z większych głupstw w moim życiu, a przecież zdarzyło mi się rozmawiać z gęśmi i wiewiórkami.
Ale skoro Kit Harrison bez wahania pomógł mi w ciężkiej sytuacji i był diabelnie przystojny, uznałam, że powinnam przyjąć jego zaproszenie na kolację. Obiecał, że sam coś upichci.
Читать дальше