Poczekalnia kliniki okazała się bardzo przytulna. Ściany pomalowane były na łagodny żółty kolor, a na stolikach stały świeże kwiaty. Przyszłe matki miały dobrze się tu czuć; nawet Kitowi udzieliła się atmosfera tego miejsca. Mógł się nieco odprężyć, skoro miał okazję.
– Pan doktor zaprasza do siebie, panie Harrison – powiedziała atrakcyjna, wysoka ciemnoskóra recepcjonistka, uśmiechnięta i miła.
Wszyscy ludzie, których Kit tu spotkał, wydawali się tacy jak ona, uczynni i emanujący spokojem.
– Pierwsze drzwi na prawo. Trafi pan bez trudu.
Kit ruszył pewnym krokiem w głąb wyłożonego beżowym dywanem korytarza. Stanął pod drzwiami gabinetu doktora Brownhilla. Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę. No to jazda, pomyślał.
Doktor Brownhill na pierwszy rzut oka robił dobre wrażenie. Jego długie, rudobrązowe włosy były już tu i ówdzie poprzetykane srebrzystymi pasemkami. Miał rumianą cerę i robił wrażenie wysportowanego. Podniósłszy głowę, obdarzył Kita szerokim, ujmującym uśmiechem. Jego pacjentki na pewno go uwielbiały.
– Proszę wybaczyć moją ciekawość, panie Harrison. Przyszedł pan tu sam. Czy chodzi o pańską żonę? A może przyjaciółkę?
Kit nadal nie był pewien, w jaki sposób zacząć rozmowę z doktorem Brownhillem. Miał do wyboru wiele możliwości.
– Jestem wysokiej rangi agentem FBI – powiedział pewnym siebie tonem, jakiego rzadko używał podczas pracy. – Przyjechałem do Kolorado w związku ze śledztwem w sprawie zabójstwa.
Prawy policzek doktora Brownhilla drgnął lekko. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale nie uszło uwagi Harrisona.
– Nie rozumiem – powiedział Brownhill. – Zabójstwo?
Kit patrzył na niego z kamienną twarzą.
– Przyjechał pan tu z San Francisco? Pracował pan w szpitalu przy tamtejszym uniwersytecie. W klinice zapłodnień in vitro.
Brownhill skinął głową.
– Przeprowadziłem się tu przed pięcioma laty i ani trochę tego nie żałuję. Mimo to nadal nie bardzo rozumiem, dlaczego FBI chce ze mną rozmawiać. Prowadzi pan śledztwo w sprawie zabójstwa? Ja daję skrzywdzonym przez naturę ludziom nadzieję na upragnione dziecko.
Kit patrzył w oczy doktora Brownhilla, starając się cokolwiek z nich wyczytać.
– Czy pracując w San Francisco zetknął się pan z doktorem Jamesem Kimem?
– Tak, znałem go. Niestety, niezbyt dobrze. Mniej więcej w tym samym okresie mieszkaliśmy w Kalifornii i tyle. Proszę przejść do rzeczy. Czekają na mnie pacjentki.
Kit skinął głową ze zrozumieniem.
– Przesłuchiwałem doktora Kima w maju. Był zamieszany w prowadzenie nielegalnych eksperymentów. Powiedział mi, że tu, w Kolorado, ukrywa się niejaki doktor Anthony Peyser. Mówił, że z nim współpracowaliście.
Doktor Brownhill potrząsnął głową.
– Zaraz, zaraz. To nieprawda. Owszem, doktor Peyser został oskarżony o nieetyczne postępowanie, kiedy był kierownikiem laboratorium na uniwersytecie w Berkeley. Ja z tym laboratorium ani prowadzonymi tam eksperymentami nie miałem nic wspólnego. Nigdy nie postawiono mi żadnych zarzutów i jak widać, wcale się nie ukrywam.
Kit zniżył głos.
– Słyszał pan, że James Kim nie żyje? Przed tygodniem został zamordowany w Kalifornii. Między innymi dlatego tu jestem.
John Brownhill wydawał się naprawdę zaskoczony.
– Nie, nie słyszałem. Przykro mi z powodu jego śmierci. Nadal jednak nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje. Nie mam pojęcia, co się stało z doktorem Peyserem.
Doktor Brownhill podniósł się zza biurka. Kit uniósł rękę.
– Jeszcze jedno. To ważna sprawa, panie doktorze. Czy moglibyśmy porozmawiać o doktorze Davidzie Mekinie? Pracował pan z nim i tu, i w San Francisco. Przyjaźniliście się. David Mekin również został zamordowany. Czy to także zbieg okoliczności?
Doktor Brownhill wstał z krzesła.
– Proszę wybaczyć, ale czekają na mnie pacjenci. David Mekin był moim przyjacielem i nie chcę wracać do jego śmierci.
Kit z ociąganiem podniósł się, po czym wyszedł z kliniki. Był przekonany, że osiągnął to, co zamierzał.
Wzbudził niepokój pracującego tam lekarza, przyparł go do muru. Narobił zamieszania, a to dobry początek.
Nad wzgórzami na wschód od Gór Skalistych zapadła noc. Na ciemnogranatowym niebie migotały setki gwiazd. Tropiciele przyczaili się na skraju polany, obok stojącego tam domku.
Mieli noktowizory i wyglądali jak policjanci albo komandosi przygotowujący się do ataku.
Znaleźli tę dziewczynę. Wypatrzyli ją niedaleko moczarów.
Na polanie stał dom, o jakim marzą wszystkie japiszony. Dwuspadowy dach, ogromne okna wychodzące na góry. Właścicielami byli nuworysze z południowej Kalifornii, którzy przyjeżdżali tu tylko na weekendy.
Harding Thomas zwrócił uwagę na wszystkie szczegóły. Było już po dziesiątej, w domu panowały ciemności. Tylko z pokoju na dole sączyło się szaroniebieskie światło.
Stał tam włączony telewizor. Tinkerbell uwielbiała oglądać telewizję. W „Szkole” nazywała telewizor swoją „mamą i tatą”, „niańką”, a nawet „kumpelką”.
– Bierzemy ją – szepnął Thomas do pozostałych. – Ma jedenaście lat, ale jest silna – ostrzegł. – Silniejsza niż większość ludzi. Ma zmodyfikowaną klatkę piersiową i ramiona.
– Jest superdziewczyną, czy co? – spytał ktoś.
– A żebyś wiedział – odparł Harding Thomas. – Jeśli coś spieprzysz, przekonasz się o tym na własnej skórze. Po prostu nie myślcie o niej jak o jedenastoletniej dziewczynce.
Wąskie schody skrzypiały przy każdym kroku. Harding Thomas ominął donice z geranium stojące na antresoli. Stały tu trzy pary łyżew, Roces Barcelonas.
Łowcy nasunęli noktowizory na oczy i szybko weszli po skrzypiących schodach na piętro. Potem jeszcze szybciej przemknęli pośród metalowych mebli. Byli to ci sami ludzie, którzy zabili doktora Franka McDonougha w jego basenie.
Z okna wciąż sączyło się migocące światło. Thomas zajrzał do środka i jego oczom ukazał się przestronny pokój.
Lampy halogenowe, wszystkie pogaszone. Teleskop na trójnogu. Magnetowid DUB. Fotele, na których leżały jutowe poduchy z napisami: WYPRODUKOWANO W GWATEMALI, 25 KG i WYPRODUKOWANO W JEMENIE, 25 KG.
Pod samym oknem stała sofa. Leżała na niej Max. Spała, wtulona w swoje skrzydła.
– Dzięki Bogu – wyszeptał Harding Thomas.
Skrzypienie wyrwało Max z drzemki. Dźwięk dochodził z zewnątrz, z ganku. Natychmiast wytężyła słuch.
Nie otwierała oczu, ale była już w pełni skoncentrowana i zdawała sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego. Zimny cień przesłonił księżyc.
Max ostrożnie otworzyła oczy, skierowała wzrok ku górze i zobaczyła go. Wujek Thomas. Ten zdrajca, ten przewrotny łgarz.
Stał przy oknie. Było z nim trzech-czterech ludzi. Tropiciele! Łowcy! Mordercy!
Rozsądek i instynkt podpowiadały jej to samo: uciekaj.
Uciekaj, uciekaj, uciekaj stąd!
Ale tym razem nie mogła po prostu odfrunąć. Sufit był za nisko, a wokół stały ciężkie meble.
Jesteś silna. Niesamowicie silna.
Udowodnij to!
Max błyskawicznie sturlała się z sofy, przewracając stolik. Na podłogę pospadały leżące na nim pisma – „Los Angeles”, „Variety”, „Hollywood Reporter”, „Details”.
Rozległ się brzęk szyby, wybitej metalowym krzesłem. Max odruchowo zasłoniła twarz. Na podłogę spadł deszcz odłamków szkła. Kilka z nich poraniło ręce Max, ale niezbyt głęboko.
– Nie! – krzyknęła na cały głos. – Zostawcie mnie! Idźcie stąd!
Читать дальше