– Wiem, że trudno w to uwierzyć. – Ojciec był chyba usatysfakcjonowany wyrazem oczu Justina. Kręcił głową, jakby sam też wciąż nie mógł dać temu wiary. – Rozumiem twoje zdezorientowanie. Patrząc na nią, widząc, jakie zrobiła postępy, wydaje się wprost nieprawdopodobne, że w przeszłości była dziwką.
Justin mało co nie skrzywił się na to określenie. Zamrugał powiekami i przełknął głośno ślinę. Zaschło mu w ustach i nagle wydało mu się, że w pokoju zapanował nieznośny upał. Przypomniał sobie obcisły różowy sweterek Alice, który miała na sobie w sobotę. Od razu pomyślał wtedy, że ten strój jest niestosowny na tę okazję. Potem przypomniał sobie jeszcze, jak potrząsała głową, kiedy Ojciec trzymał rękę w jej kroczu. Ale jej twarz była tak zbolała, w jej oczach widział strach. Czy sobie to tylko wymyślił? Czy ona po prostu bała się, że nie zda tego testu? Jezu drogi!
– Teraz rozumiesz, dlaczego posłużyłem się akurat takim testem w stosunku do Alice. Musiałem upewnić się, że wyrosła już ze swojego poprzedniego życia, że nie kusi i nie prowadzi do zguby członków naszej społeczności. Że rozumie, iż ma wiele innych zalet do zaoferowania bliźnim. Dlatego powierzyłem jej zadanie rekrutacji, jest za nie odpowiedzialna. Pragnę, by doświadczyła, czym jest prawdziwy sukces, osiągnięty za pomocą innych środków niż te, które wykorzystywała w poprzednim życiu. Zwycięża dzięki swoim talentom, a nie ciału.
Justin nie miał pojęcia, co powiedzieć. Ojciec nie spuszczał z niego wzroku, czekał, ale jakiej odpowiedzi od niego oczekiwał?
– Nie wolno ci o tym nigdy nikomu mówić, Justinie. To, co przed chwilą usłyszałeś, nie może wyjść poza ściany tego pokoju. Rozumiesz?
– Jasne, nikomu nie powiem.
– Nawet Alice. Załamałaby się, gdyby wiedziała, że ktoś jeszcze zna jej przeszłość. Mogę ci zaufać, Justinie?
– Taa, jasne. To znaczy… tak, może mi Ojciec zaufać.
– To dobrze. – Uśmiechnął się. Justin nie przypominał sobie, żeby Ojciec kiedykolwiek się do niego uśmiechał. Swoją drogą było to całkiem miłe. – Wiedziałem, że można ci ufać. Jesteś dobrym człowiekiem, tak jak twój brat Eric.
Justin patrzył na Ojca, zastanawiając się, czy wie, że spędził czas swojej próby w towarzystwie turystów. Ale Ojciec przyglądał mu się z powagą, patrzył ciepło i życzliwie.
– Nie powtarzaj tego nikomu, nawet swojemu bratu, ale już w dniu, kiedy zjawiłeś się u nas, wiedziałem, że to Bóg cię tu przysłał.
– Bóg mnie przysłał?
– Tak. Nie jesteś taki jak inni. Widzisz więcej i wiesz więcej. Nie dasz się łatwo ogłupić.
Może ten gość rzeczywiście potrafi czytać w myślach? Justin przełknął ślinę i skinął głową.
– Zostałeś zesłany przez Boga, żeby odegrać kluczową rolę w naszej misji. Bóg przysłał cię w darze. Jesteś błogosławieństwem bożym.
Justin zgłupiał. Zamurowało go, czuł natomiast… Do diabła, poczuł się kimś wyjątkowym. Nigdy nie słyszał, żeby Ojciec mówił komuś podobne słowa.
– Dlatego właśnie chcę, żebyś dołączył do moich żołnierzy. Mam przeczucie, że będziesz nieprzeciętnym żołnierzem. – Zbliżył się do Justina i szepnął: – Potrzebuję twojej pomocy, Justinie. Są tacy, którzy chcą mnie zniszczyć, nawet tutaj, pośród nas. Czy zechcesz mi pomóc?
Justin niewiele wiedział o żołnierzach Ojca, poza tym, że byli traktowani inaczej niż pozostali, no i nagradzani za swoją pracę. Eric był żołnierzem i napawało go to wielką dumą. Justin usiłował sobie przypomnieć, czy ktoś mówił mu do tej pory, że jest potrzebny. Takie słowa sprawiły, że poczuł się lepiej, dużo lepiej.
Ojciec czekał na jego reakcję.
– Taa – powiedział bez większych wątpliwości. – Taa, chyba mogę pomóc.
– To dobrze. Znakomicie. – Ojciec się uśmiechał, klepnął Justina po kolanie, potem rozsiadł się wygodnie. – Brandon i ja zabieramy grupę do Bostonu na inicjację. Chciałbym, żebyś do nas dołączył.
– Jasne, dobra. – Nie miał pojęcia, w co się pakuje, ale może to dobry pomysł, żeby na jakiś czas odsunąć się od Alice. Przemyśli sobie wszystko, co usłyszał od Ojca. Poza tym perspektywa wyjazdu bardzo go podniecała. Eric byłby z niego dumny, gdyby wiedział.
– A Eric… kiedy wróci?
– Na dniach – odparł Ojciec, raptem przenosząc wzrok za okno, jakby uciekał gdzieś myślami.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
John F. Kennedy Federal Building
Boston, Massachusetts
Kiedy strażnik powiadomił więźnia o przybyciu gościa, Eric od razu wiedział, że Ojciec przysłał kogoś, kto ma go zabić. Usiadł przy grubej szklanej ściance działowej i patrzył na drzwi po drugiej stronie, ciekawy, kim okaże się egzekutor. Lecz oto w drzwiach pojawił się jego najlepszy przyjaciel, Brandon. Najpierw zatrzymał się do kontroli przy strażniku, potem pomachał na powitanie do Erica, aż wreszcie usiadł na żółtym plastikowym krześle, przysuwając się możliwie najbliżej barierki. Brandon był świeżo ogolony, dzikie, rude włosy ujarzmił żelem, zaczesał i przykleił do głowy. Uśmiechając się do Erica, podniósł słuchawkę.
– Cześć, brachu – powiedział ściszonym głosem. – Dobrze cię tu traktują? – Wędrował wzrokiem dokoła, byle tylko nie natknąć się na oczy Erica. Wówczas Eric już wiedział. To Brandon przybył jako wysłannik śmierci.
Po pierwszych dniach przesłuchań, gdy Eric odmawiał odpowiedzi, wsadzili go do pojedynczej celi. Nie wiedzieli, że ofiarowują mu tym samym to, czego tak bardzo pragnął – samotność i spokój. Po wielu miesiącach spędzonych pośród ludzi, gdy nie mógł się ruszyć, nie ciągnąc za sobą jakiegoś ogona, pojedyncza cela była nagrodą, nie karą. Ale nie powie tego Brandonowi. To by mu tylko dało dodatkowy powód, żeby pragnąć jego śmierci.
– W porządku – rzekł Eric, chociaż zapewne nie było tego słychać w jego tonie.
– Podobno żarcie jest tu jeszcze gorsze niż to gówno, którym nas karmią każdego dnia. – Brandon zaśmiał się tak jakoś z przymusem.
Czy zapomniał już, że Eric to rozpozna? Czy naprawdę wierzył, że naciągnie go na jakieś wyznania? Tak, Ojciec jest sprytny. Oczywiście wysyła na robotę najlepszego przyjaciela Erica. Cóż za słodka poetycka sprawiedliwość. To zupełnie jakby wysłać Judasza, żeby zdradził Jezusa, albo Kaina, żeby zabił Abla.
– Da się zjeść.
Brandon rozejrzał się, potem przybliżył się do szyby. Eric nie ruszył się z miejsca, siedział wyprostowany na twardym plastikowym krześle. To jest to. Ale jak… jak on go zabije?
– Eric, co tam się, do diabła, stało? Czemu nie wziąłeś kapsułki? – Brandon mówił wciąż szeptem, w którym dała się jednak wyczuć złość.
Eric spodziewał się tego. Nieważne, czy zdobędzie się na szczerość w tej rozmowie, Brandon i tak nigdy go nie zrozumie, ponieważ sam by się nie zawahał. Dla Ojca połknąłby kapsułkę z cyjankiem. A teraz również się nie zawaha, tylko zlikwiduje swojego najlepszego przyjaciela, którego jedynym grzechem jest to, że chce żyć.
– Wziąłem ją – zdobył się na słabą obronę.
Nie skłamał, albo powiedział częściową prawdę. Poza tym czy Ojciec nie uczył ich, że należy kłamać, oszukiwać i kraść, o ile tylko cel uświęca tak drastyczne środki? Cóż, celem Erica było jego własne życie. Wtem uświadomił sobie coś po raz pierwszy. Jaki był głupi, jaki ślepy, że wcześniej o tym nie pomyślał! Ani Brandon, ani Ojciec nie mają zielonego pojęcia, co działo się po wymianie strzałów. Nie wiedzą, o co pytali go agenci, i co im powiedział. Skąd mogą wiedzieć? Wiedzą jedynie, że pozostał przy życiu i znalazł się pośród wrogów.
Читать дальше