Ale może nie obchodzi ich wcale, co się stało, tak jak nie obchodzi ich jego los, w innym bowiem wypadku Ojciec dużo wcześniej przysłałby kogoś do niego. Nie, oni boją się tylko jego zeznań, choć tak niewiele miał do powiedzenia. Bo co niby mógł zdradzić agentom FBI? Że Ojciec ich oszukał? Że bardziej zależy mu na broni i własnym bezpieczeństwie niż na tych, którzy za nim idą? Zresztą, czemu FBI miałoby tego wysłuchiwać?
– Nie rozumiem – szepnął Brandon. – Te kapsułki konia by powaliły.
Eric spojrzał mu w oczy. Widział, że Brandon mu nie wierzy. Nerwowo zacisnął zęby, jedną ręką ściskał mocno słuchawkę, drugą położył na wąskiej półce.
– Może w mojej było mniej trucizny – powiedział Eric, kłamiąc w dalszym ciągu. – Lowell ładował ich dziesiątki, może nie wcisnął do wszystkich po równo. – Nawet sam Eric nie dał się przekonać swojemu pozbawionemu emocji głosowi.
Brandon rzucił wzrokiem dokoła. Dwa krzesła dalej pochlipywała potężna siwowłosa kobieta. Zbliżył się do szyby, tym razem nie fatygował się, żeby ukryć wściekłość.
– Nie pieprz! – wypluł cicho.
Eric nawet nie mrugnął. Nie odpowiedział, potrafił milczeć. Milczał przez całe dwa dni, kiedy prokuratorzy i agenci FBI wrzeszczeli mu przed nosem. Siedział prosto i cicho, powtarzając sobie, że nie może nawet drgnąć. I tak też się zachowywał przez cały czas, choć serce tłukło się o żebra, choć zwyczajnie, po ludzku, odczuwał strach.
– Wiesz, jaki los spotyka zdrajców – wyszeptał Brandon do słuchawki i tym samym wzrokiem, którym patrzył mu przed chwilą w oczy, przyszpilił go do krzesła. Bo oczy Brandona stały się czarne, puste i złe.
Taka była siła nienawiści.
– Czekaj na znak zapowiadający twój koniec – rzekł Brandon – i pamiętaj, że to może nadejść każdego dnia.
Następnie wysłannik Ojca rzucił słuchawkę na widełki, szurnął do tyłu krzesło, którego metalowe nogi zaskrzypiały, rysując podłogę, i oddalił się swoim zwykłym, spokojnym, pewnym krokiem, żeby nikt nie zorientował się, że przed chwilą przekazał Ericowi wyrok śmierci.
Eric powinien czuć ulgę, że przeżył wizytę Brandona, lecz zamiast tego poczuł mdłości. Wiedział, do czego zdolny jest Ojciec. Ten człowiek posiada niespotykaną moc. Wszyscy, którzy w przeszłości opuścili społeczność, byli dla niego zdrajcami. Każdy, kto odchodził, stawał się renegatem i zaprzańcem, godnym większej nawet pogardy niż zdeklarowani i jawni słudzy Szatana, jak choćby ci agenci FBI. Eric słyszał mnóstwo opowieści na ten temat, sam też obserwował podobne wypadki.
Ostatnia była Dara Hardy. Opuszczając społeczność, tłumaczyła się, że jej matka zachorowała na raka i że chce jej towarzyszyć w ostatnich chwilach życia. Ojciec obstawał przy swoim, że gdyby to była prawda, Dara przyjęłaby jego szlachetną propozycję i sprowadziła matkę do obozu. Co prawda Ojciec zabraniał zażywania jakichkolwiek leków, utrzymując, że chodzenie do lekarza to egoistyczne pobłażanie sobie. W końcu on też potrafi leczyć i zajmuje się swoimi owieczkami. Dara Hardy mimo wszystko odeszła. Dokładnie tydzień później zginęła w wypadku samochodowym. Jej matka umarła w pełnej rozpaczy samotności.
Eric zastanawiał się, jaki wypadek wymyślą dla niego. Może współwięzień przypadkiem poparzy go pod prysznicem? Albo któryś ze strażników pomoże Ericowi, by popełnił samobójstwo, wieszając się w celi? Jedno było pewne: śmierć przyjdzie z rąk człowieka, po którym najmniej by się tego spodziewał. Tak samo jak aniołem śmierci został jego najlepszy przyjaciel. Jak ma teraz przeżyć w tej wrogiej jaskini lwa, bez przerwy oglądając się za siebie?
Lecz to nie wróg pragnie jego śmierci, ale człowiek, który nawet jeśli go zabije, będzie nadal nazywał się wybawcą jego duszy. Nie, jeszcze inaczej – właścicielem jego duszy, a nie jej wybawcą. Bo taką cenę płacili wszyscy, którzy zdecydowali się pójść za Ojcem. Płacili własną duszą.
Po raz pierwszy Eric ucieszył się, że Justin nie żyje, że został zredukowany do garści trudnych do zidentyfikowania kości. Teraz Ojciec nie będzie już mógł ich rozdzielić ani zwaśnić, jak skutecznie czynił to z wieloma innymi rodzinami. I być może nie zdążył skraść Justinowi duszy. Jeśli tak, to Justin jest prawdziwym szczęściarzem.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
– Nie wiesz przecież, czy to ten sam Joseph Everett – mówił Tully, stając w drzwiach i patrząc, jak O’Dell stuka palcami po klawiaturze komputera.
– Nie spodziewam się, żeby na terenie Wirginii działało dwóch wielebnych Josephów Everettów – odparła, nie odwracając wzroku.
Tully, usłyszawszy niepokój w jej głosie, pomyślał: „znowu się zacznie”.
Za każdym razem, gdy w głosie O’Dell pojawiał się ten ton, a w oczach to szczególne spojrzenie, jakby miała jakąś specjalną osobistą misję do spełnienia, zaczynał się denerwować. Ostatnim razem, kiedy to się zdarzyło, oboje skończyli w płonącym budynku. Wprawdzie O’Dell uratowała mu wtedy życie, ale najpierw dostał kulkę w udo.
Zaraz się jednak nieco uspokoił, bo prawdopodobnie zbliżali się do konkretnych odpowiedzi, co dobrze wróżyło na najbliższą przyszłość. Może tym razem obejdzie się bez szaleńczych, niemal samobójczych akcji? Pomyślał też z czułą satysfakcją o Emmie, która tak dzielnie poradziła sobie rano. O’Dell miała rację, jego córka jest odważną i mądrą dziewczynką. Zanim agentka LaPlatz zaoferowała się, że odwiezie Emmę do domu, Tully wprawił swoją dzielną córkę w zażenowanie uściskiem i słowami wyrażającymi ojcowską dumę.
Patrzył teraz, jak O’Dell otwiera na ekranie jakiś dokument i zaczyna go przeglądać. Przeniósł wzrok na doktor Patterson, która siedziała na fotelu. Maggie upchnęła ten mebel w maleńkim pokoju, a Tully kilka razy zastał ją, jak zwinięta w kłębek spała na nim. Wszystkie pokoje Wydziału Pomocniczego były ciasne, ale w pokoju O’Dell wykorzystany został każdy centymetr przestrzeni. Półki od podłogi do sufitu, małe schowki, w których trzymała stosy dokumentów, zamiast zaśmiecać nimi krzesła i podłogę, tak więc jej biuro wyglądało przytulnie i nie było ponad wszelką miarę przeładowane. Przeciwnie niż jego służbowy pokój, który przypominał magazyn maniakalnego archiwisty, i tylko wąskie kręte ścieżki prowadziły do biurka.
Doktor Patterson zdjęła buty na obcasach. Tully przyglądał się, jak Gwen siada na podkulonych nogach, przy okazji podciągając spódnicę. Miała świetne nogi. Szczupłe w kostkach, mocne, gładkie uda. Jezu drogi! Co z nim jest? Odwrócił wzrok, jakby przyłapano go na zdrożnym podglądactwie.
Gwen Patterson zazwyczaj okropnie go wkurzała. Odnosił wrażenie, że w niczym się nie zgadzają. Kiedy poprzednio pracował razem z O’Dell, wpadli na chwilę do wielkiego domu Maggie w Newburgh Heigths, gdzie doktor Patterson pilnowała psa O’Dell. Postanowili zamówić coś do jedzenia. Jeśli go pamięć nie zawodzi, pokłócił się z Patterson, czy zamówić chińszczyznę, czy pizzę. Wywiązała się ostra dyskusja o wartościach odżywczych różnych potraw. Oczywiście Patterson przemawiała z pozycji eksperta, co zawsze czynią tak zwani smakosze. Zirytowała go jak diabli. Co nie znaczy, że teraz nie doceniał jej świetnych nóg. Może przez to całe wspominanie Caroline w czasie weekendu nakierował się na… O’Dell przerwała mu jego rozproszone myśli.
– Mam coś. Dokument sądowy z 1972 roku. To prawie trzydzieści lat temu. Everett miał wtedy około dwudziestki.
Читать дальше