– Nie wiemy jeszcze, czy jest w to zamieszany.
– Cunningham tak uważa, bo inaczej nie wysyłałby ciebie i Gwen do Bostonu, żebyście przesłuchali tego chłopaka, który przeżył. I nie zawahał się, kiedy poprosiłam o spotkanie z kimś z organizacji Everetta. Na przykład z jakimś byłym członkiem. Powiedział mi, że zadzwoni do senatora Briera i zapyta, czy może mu pomóc.
O’Dell siedziała do nich plecami, czytając z ekranu, natomiast doktor Patterson przebywała gdzieś daleko, relaksująco masując skronie i poruszając ramionami. Na Tully’ego działała jak płachta na byka. W końcu poddał się i podszedł do O’Dell.
– Wycieczka do Bostonu niewiele przyniesie – stwierdził. – Chłopak nie chciał mówić już w tamtym domu, a był wtedy śmiertelnie przerażony. Nie wyobrażam sobie, żeby nagle zaczął sypać, kiedy ma ciepłe miejsce do spania i trzy posiłki dziennie.
– Dlaczego sądzi pan, że podejrzany zaczyna mówić wyłącznie ze strachu? – odezwała się Patterson, nie przerywając masowania skroni.
Teraz, stojąc poza zasięgiem jej wzroku, Tully mógł zerknąć bezpiecznie na lśniące, rudawoblond włosy. Była naprawdę atrakcyjną kobietą. Nagle podniosła na niego wzrok.
– No jak, czemu pan uważa, że tylko strach motywuje ludzi do mówienia?
– W tej grupie wiekowej strach działa najskuteczniej.
O’Dell zerknęła przez ramię.
– Gwen, zdaje się, że wczoraj właśnie tak mi mówiłaś.
– Niezupełnie. Strach zazwyczaj powoduje, że przestają widzieć inne wyjście, choć uwolniony instynkt podpowiadałby im walkę. Tu jednak instynkt nie działał swobodnie, bo został stłumiony przez strach. Ale jak rozumiem, ten chłopak wypluł swoją kapsułkę z cyjankiem, co mówi mi, że strach nie był w jego przypadku decydujący.
– Niekoniecznie – włączył się Tully, zdając sobie sprawę, że zaczyna bronić swojego stanowiska. Dlaczego ona mu to robi? Zazwyczaj tak się nie zachowywał, nie szedł na udry. Ale teraz Patterson i O’Dell czekały na jego wyjaśnienia.
– Pani zdaniem fakt, że chłopak wypluł kapsułkę, może świadczyć o tym, że chciał zostać przy życiu i walczyć. Ale może też zwyczajnie bał się śmierci. Czy to wykluczone?
– Osoba, która przekonała tych chłopców do połknięcia trucizny, musiała ich wcześniej absolutnie przekonać, że będą torturowani, a potem zostaną zabici, jeśli dadzą się wziąć żywcem. – Doktor Patterson skończyła seans relaksacyjny, wyprostowała już nawet nogi. – Ten chłopak z nadzieją czeka teraz na nagrodę w niebie.
– Naprawdę? I mówi to pani, nie zamieniwszy z nim jeszcze ani słowa?
– No dobra, już. – O’Dell uniosła ręce niczym kapłanka pokoju. – Przestańcie, nie jesteście na ringu. Może powinnam z wami pojechać do Bostonu? Bo sobie łby pourywacie.
– Ty musisz porozmawiać z matką – odparła Gwen, nie spuszczając wzroku z Tully’ego, jakby przygotowywała kolejną ofensywę.
– To mi obiecajcie, że się nie pozabijacie. – O’Dell uśmiechnęła się.
– Na pewno nic nam nie będzie – zapewniła Gwen, oddając jej uśmiech.
Maggie twardo czekała na potwierdzenie Tully’ego.
– Nic nam nie będzie – powtórzył, pragnąc jak najszybciej zmienić temat, ponieważ nawet jeśli Patterson zmusiła go do przyjęcia postawy obronnej, nie wiedziała, że wciąż ma podciągniętą spódnicę. Odwrócił się w stronę monitora. – Co znalazłaś?
– Nie mam zielonego pojęcia, czy to ten sam Joseph Everett, ale to się może zgadzać. Facet w wieku dwudziestu lat w Arlington, w stanie Wirginia, został oskarżony o gwałt na dziewiętnastoletniej studentce drugiego roku dziennikarstwa Uniwersytetu Stanu Wirginia.
W tym momencie zadzwonił telefon. Maggie sięgnęła po słuchawkę.
– O’Dell, słucham.
Tully udawał, że czyta z ekranu, byle nie zwracać uwagi na Patterson z podciągniętą spódnicą.
– Na jakiej podstawie tak myślisz? – spytała O’Dell, po czym zamilkła, jednak rozmówca nie miał wiele wyjaśnień do zaoferowania. – Okej, zaraz będę.
Odłożyła słuchawkę.
– To Racine – oznajmiła, przekręcając krzesło w stronę komputera. – Wydrukuję to – powiedziała do Tully’ego, klikając ikonę. – Wydaje jej się, że ma coś, co powinnam zobaczyć.
Położyła akcent na „wydaje jej się”, i mówiła z takim przekąsem, że Tully znów zapytał:
– Co jest z wami?
– Mówiłam ci już. Nie ufam jej.
– Nie. Mówiłaś, że jej nie lubisz.
– Na jedno wychodzi – powiedziała, zabierając z drukarki dwie kopie i podając jedną Tully’emu, a drugą składając dla siebie. – Mógłbyś przed wyjściem sprawdzić, czy to ten sam Everett?
– Jasne. Jeśli był oskarżony o gwałt, nie powinienem mieć z tym kłopotu.
– Niestety nic więcej nie mamy. – Uniosła swoją kopię. – Nie ma innych dokumentów. Dziewczyna wycofała oskarżenie. – Włożyła żakiet, przystanęła i spojrzała na Tully’ego, a potem na Gwen. – Everett już wtedy musiał być dobry w zastraszaniu ludzi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY
Wiedział, że nie powinien brać mieszanki między morderstwami. Jeśli będzie stosował ją dla poprawy nastroju, może osłabić czy wręcz zniweczyć jej działanie, a jednak potrzebował czegoś, żeby się uspokoić. Żeby zwalczyć tę złość i strach… nie, nie strach. Nie przestraszą go. Na to nie pozwoli. Chcieli go powstrzymać, zablokować jego misję. Ale on nie da się złapać. Jest od nich silniejszy. Potrzeba mu tylko czegoś, co by mu o tym przypomniało. Tylko o to chodziło. O przypomnienie.
Usiadł zatem i czekał. Wiedział, że może liczyć na specjalne efekty egzotycznej mieszanki, jej uzdrawiającą moc, jej ukrytą siłę. Brał już podwójną dawkę, ale w tej chwili nie miało to znaczenia. Teraz pragnął jedynie siedzieć w spokoju i cieszyć się psychodelicznym spektaklem światła, który zawsze pojawiał się przed jego oczami. Tak, kiedy już wzmocnił się i pobudził wzrost adrenaliny, pojawiał się spektakl świateł, które zjawiały się w jaskrawych błyskach i rozpętywały świst w głowie. Błyski wyglądały jak maleńkie anioły, które przyjęły formę gwiazd, pomykając z jednej strony pokoju w drugą. Było to skończone piękno.
Wziął do ręki zeszyt i pieścił gładką skórzaną oprawę. Jak by sobie bez niego poradził? To on budził w nim gorączkę, namiętność, złość, pożądanie, on niósł usprawiedliwienie. I on też wszystko uzasadni.
Zamykając oczy, oddychał głęboko. Rozkoszował się ciepłem, które rozchodziło się w jego ciele. Tak, teraz był gotowy do następnego kroku.
Księżyc wyjrzał na stołeczne niebo w chwili, gdy Maggie parkowała swoją toyotę na pustym parkingu. Widziała już powiewającą na wietrze i blokującą wejście na wiadukt żółtą taśmę, którą oznacza się miejsce zbrodni. Kilku policjantów krążyło w okolicy, ale nie dostrzegła wśród nich Racine. Laboratorium na kółkach minęło ją, kiedy połknęła ostatni kęs kolacji kupionej w barze dla kierowców, frytki i solidnego hamburgera. Wyszła z samochodu i strzepała sól z dzianinowej bluzki, potem zmieniła żakiet na granatową kurtkę FBI.
Sięgnęła pod przednie siedzenie i wyciągnęła krótkie kalosze, które włożyła na skórzane buty. Miała zamiar wziąć podręczny zestaw laboratoryjny, ale w ostatniej chwili się powstrzymała. Wóz koronera stał przy betonowej ścianie, tuż przy wejściu na wiadukt, więc nie było sensu wkurzać Stana jeszcze bardziej, niż już to zrobiła.
A jednak idąc w tamtą stronę, nie zdziwiła się, gdy zamiast Stana ujrzała Wayne’a Prasharda, który wyłonił się z wejścia na wiadukt. Stan miał już pewnie w tym tygodniu dosyć wezwań po godzinach, poza tym nie fatygowałby się osobiście dla jakiejś bezdomnej kobiety. Maggie nie wiedziała też, skąd wzięło się przekonanie Racine, że powinna tu przyjechać. Miała tylko nadzieję, że to nie jakaś sztuczka. Kto wie, co zamyśla Racine. Prashard powitał Maggie skinieniem głowy, otwierając tył swojego wozu.
Читать дальше