Na drugim końcu łącza przez chwilę zapanowała głucha cisza.
– On musi tam być! – wykrzyknął potem Pucinelli. – Piętro Goldoni jest teraz w Waszyngtonie!
– Taa.
– Naturalnie wiedziałeś o tym.
– Domyślałem się, że Giuseppe-Peter jest tutaj.
Zamilkł na chwilę. Zamyślił się. – W jaki sposób najlepiej poinformować o tym amerykańską policję? Być może moi przełożeni zechcą skonsultować się…
– Jeżeli chcesz – zaproponowałem – osobiście poinformuję kapitana miejscowej policji o tym, czego się dowiedziałem. Być może, gdy pozna fakty, zechce pomówić bezpośrednio z tobą. Na posterunku jest policjant mówiący biegle po włosku, który może posłużyć za tłumacza.
Pucinelli był wdzięczny, ale starannie to ukrywał. – Wyśmienicie. Dobrze by było, gdybyś to wszystko zaaranżował.
– Zajmę się tym natychmiast – zapewniłem.
– Jest niedziela – mruknął niemal z powątpiewaniem.
– Ale ty przecież pracujesz – zauważyłem. – Jakoś się z nim skontaktuję.
Podał mi grafik swoich dyżurów, który starannie zapisałem.
– Spisałeś się na medal, Enrico – powiedziałem ciepło pod koniec naszej rozmowy. – Moje gratulacje. To powinno być warte awansu.
Zaśmiał się krótko i choć szczerze, to jednak bez większej nadziei na sukces, jaki mu wieszczyłem. – Tak czy owak, trzeba dopaść tego Goldoniego. – I nagle coś mu przyszło do głowy. – Jak sądzisz, w którym państwie będzie sądzony?
– Sądząc po jego dotychczasowej karierze, to raczej w żadnym – odparłem cierpko. – Czmychnie do Ameryki Południowej, gdy tylko policja tutaj zacznie mu deptać po piętach, a kto wie, może w przyszłym roku jakiś gracz polo zostanie porwany dokładnie w środku chukka…
– Co takiego?
– To nie do przetłumaczenia – odparłem. – To na razie.
Niezwłocznie zadzwoniłem na posterunek w Waszyngtonie i prośbą i groźbą zdołałem w końcu zlokalizować Kenta Wagnera – przebywał u swojej bratanicy, która obchodziła właśnie urodziny i urządziła z tej okazji przyjęcie.
– Przepraszam – rzuciłem i wyjaśniłem, dlaczego zakłócam mu spokój.
– Chryste panie – mruknął. – Kim jest ten Pucinelli?
– To dobry glina. Bardzo odważny. Porozmawiaj z nim.
– Dobra.
Podałem mu numer telefonu i grafik Enrica. – Państwo Goldoni wybierają się do Nowego Jorku – dodałem. – Dowiedziałem się tego od pani Goldoni. Sądzę, że wyjadą jeszcze dziś. Mieszkają w hotelu Regency.
– Zaraz się tym zajmę. A ty? Wciąż mieszkasz w hotelu Sherryatt?
– Tak. Właśnie stamtąd dzwonię.
– Bądź pod telefonem.
– W porządku.
Odchrząknął. – Dzięki, Andrew.
– Cała przyjemność po mojej stronie, Kent – powiedziałem i faktycznie, mówiłem szczerze. – Tylko go dorwij. Jest twój.
Kiedy tylko odłożyłem słuchawkę, rozległo się pukanie do drzwi. Dopiero gdy je otworzyłem, uświadomiłem sobie, że może powinienem był zachować większą ostrożność. Ale w progu stała tylko niegroźna, niska, pulchna pokojówka w średnim wieku, która chciała posprzątać mój pokój.
– Jak długo to potrwa? – spytałem, zerkając na wózek ze świeżą pościelą, ręcznikami i potężnym odkurzaczem.
Odparła po hiszpańsku z meksykańskim akcentem, że nie rozumie.
Zadałem jej to samo pytanie po hiszpańsku. – Dwadzieścia minut – odrzekła z niezłomnym przekonaniem. Sięgnąłem po telefon, poprosiłem w centrali, aby wszystkie rozmowy przełączane były do hotelowej recepcji i zszedłem na dół, aby tam poczekać.
Poczekać… i przemyśleć to i owo.
Rozmyślałem przede wszystkim o Beatrice Goldoni i pełnym ekscytacji poczuciu winy malującym się na jej twarzy, pomyślałem ojej synu wyrzuconym z rodzinnego domu. Uznałem, że to bardzo prawdopodobne, iż tamtego dnia, czyli w piątek, Beatrice nie udawała się na potajemną schadzkę z kochankiem, lecz raczej na upragnione spotkanie z wciąż kochaną czarną owcą rodziny. To na pewno on zaaranżował spotkanie, musiał wiedzieć, że matka przyjedzie na wyścigi, i zapewne wciąż za nią tęsknił.
Nie ulegało wątpliwości, że nie wiedziała, iż to jej syn uprowadził Alessię, a teraz Freemantłe’a. Nie była aż tak sprytna. Wiedziała jednak, że to ja prowadziłem negocjacje w sprawie uwolnienia Alessi, Paolo Cenci powiedział jej o tym przy piątkowym śniadaniu. Bóg jeden wie, o czym jeszcze jej naopowiadał. Może powiedział również o Dominicu, to by było całkiem logiczne.
I wydawało się całkiem prawdopodobne. Wielu ludzi nie rozumiało, dlaczego Liberty Market zależy na utrzymaniu swej działalności w sekrecie, i nie widziało nic złego w rozmawianiu na temat naszej firmy.
Osobiście odwiozłem Beatrice do Waszyngtonu, a ona tyle mówiła, bez końca. Usta jej się nie zamykały. Ple, ple, ple. Jesteśmy w Waszyngtonie z państwem Cenci… pamiętasz Alessię, tę dziewczynę, którą uprowadzono? Jest z nią młody mężczyzna, ten, co przyjechał do Włoch, aby sprowadzić ją z powrotem do domu całą i zdrową… a Paolo Cenci opowiedział nam, jak ten mężczyzna ocalił w Anglii pewnego małego chłopca, Dominica… Alessia też tam była… ple, ple, ple.
Podniosłem się z kanapy w hallu, podszedłem do recepcji i powiedziałem, że się wyprowadzam – poprosiłem o przygotowanie rachunku. Po czym raz jeszcze zadzwoniłem do Kenta Wagnera, który powiedział, że złapałem go dosłownie w ostatniej chwili, właśnie opuszczał przyjęcie.
– Zepsułeś mi cały dzień, nie ma co – poskarżył się, choć bez większego przekonania w głosie. – Przypomniałeś sobie coś jeszcze?
Odparłem, że wynoszę się z hotelu Sherryatt, i wyjaśniłem dlaczego.
– O Jezu – mruknął. – Przyjedź prosto na posterunek, ukryję cię w miejscu, gdzie Goldoni na pewno cię nie znajdzie. W obecnej chwili lepiej z góry zakładać, że on jednak wie o twoim istnieniu.
– Tak będzie bezpieczniej – przyznałem. – Już jadę.
W recepcji powiedziano mi, że rachunek będzie czekał na mnie, gdy zjadę na dół z bagażami. Dwadzieścia minut jeszcze nie minęło, ale kiedy wysiadłem z windy, ujrzałem pokojówkę pchającą przed sobą wózek i zmierzającą w głąb korytarza.
Otworzyłem drzwi kluczem i wszedłem do środka.
Było tam trzech mężczyzn w furażerkach i białych kombinezonach z logo firmy Dywanex na piersiach i plecach; przestawili większość mebli pod ściany i na środku pokoju rozwinęli duży dywan o orientalnym wzorze.
– Co to… – zacząłem. I pomyślałem: jest niedziela. Odwróciłem się na pięcie, aby wybiec z pokoju, ale za późno.
Czwarty mężczyzna z Dywanexu stanął w progu, zastępując mi drogę.
Ruszył w moją stronę, wyciągając obie ręce do przodu, i pchnął mnie z całej siły w głąb pokoju.
Spojrzałem mu w oczy… i natychmiast go poznałem.
W mojej głowie rozpętała się istna gonitwa myśli.
Pomyślałem: już po mnie.
Pomyślałem: już nie żyję.
Pomyślałem: a przecież powinienem był wygrać tę grę. Sądziłem, że wyjdę z niej zwycięsko. Myślałem, że go odnajdę, policja go aresztuje i raz na zawsze przerwie jego plugawy proceder; nawet przez myśl mi nie przeszło, że może stać się inaczej.
Pomyślałem: głupiec ze mnie. Przegrałem. Sądziłem, że wygram, jak Brunelleschi… ale zagrożenie… jednak mnie pokonało.
Wszystko działo się błyskawicznie i wydawało się rozmyte jak na filmie rozgrywającym się w przyspieszonym tempie. Ktoś zarzucił mi na głowę płócienny worek, przestałem widzieć cokolwiek. Ktoś inny podstawił mi nogę, a silne ręce przyszpiliły mnie do podłogi. Poczułem ostre ukłucie w udo, jak użądlenie osy. Poczułem jeszcze, że ktoś mnie obraca, wielokrotnie, raz za razem, i zdałem sobie sprawę, że jestem zawijany w dywan, jak nieboszczyk w starym, tandetnym kryminale.
Читать дальше