Dwa konie biegnące dotąd na czele zaczęły słabnąć i zostały prześcignięte. Brunelleschi pędził naprzód jak burza. Alessia dwukrotnie uderzyła go trzcinką po zadzie i potężne czarne zwierzę pomknęło niczym strzała w stronę mety.
Wygrała gonitwę, właśnie ona, Alessia, a kiedy wjechała na ring dla zwycięzców pod trybuną, powitały ją gromkie owacje. Znalazła się w obiektywie kamer i aparatów fotograficznych z podniesioną głową i śmiechem na ustach. Kiedy Brunelleschi stąpał dumnie w wieńcu z liści laurowych (jakżeby inaczej?), wyciągnęła rękę i delikatnie poklepała zwierzę po ciemnej, lśniącej od potu szyi, a tłum znów nagrodził ją okrzykami.
Z całego serca podzielałem jej radość – i czułem się samotny.
Później wszyscy zjawili się w sali jadalnej – przyszli na szampana – zwycięzcy, przegrani i Erie Rickenbacker, który sprawiał wrażenie, jakby był bliski ekstazy.
– Dobra robota – rzekłem do niej.
– Widziałeś? – Była cała w skowronkach, bardzo mocno przeżywała swój wielki sukces.
– Tak.
– Czyż to nie fantastyczne?
– Cudowne. Taki dzień zdarza się raz w życiu.
– Och, kocham cię – powiedziała, zaśmiała się i obróciwszy się na pięcie, wdała się w ożywioną dyskusję z całym tłumem swych wielbicieli. No i co, Andrew, pomyślałem, krzywiąc się nieznacznie, jak ci się to podoba? No cóż, odpowiedziałem sam sobie, lepsze to niż nic.
Kiedy wróciłem do siebie do hotelu, na moim telefonie paliła się czerwona lampka – ktoś zostawił nagraną wiadomość. Gdy byłem na wyścigach, dzwoniono do mnie z Londynu. Z Liberty Market. Proszono mnie o jak najszybszy kontakt.
Mój telefon odebrał Gerry Clayton.
– Dzwonił twój włoski przyjaciel z Bolonii – powiedział. – Ten policjant, Pucinelli.
– Tak?
– Prosił, abyś do niego zadzwonił. Nie zrozumiałem go zbyt dobrze, ale chyba powiedział, że odnalazł Giuseppe-Petera.
Zanim odebrałem wiadomość, we Włoszech była już trzecia nad ranem. Mimo to, zakładając, że prawo nigdy nie śpi, ani nawet nie drzemie, wybrałem numer do carabinieri, by usłyszeć ziewającego Włocha, który nie znał angielskiego. Pucinellego tam nie było.
Nie wiadomo, kiedy ponownie zjawi się na posterunku.
Podałem mu moje nazwisko, starannie je literując, ale wiedziałem, że dla większości Włochów było ono nie do wymówienia.
Zadzwonię ponownie, zapewniłem, a on odparł krótko: – Dobrze.
O pierwszej w nocy czasu waszyngtońskiego zadzwoniłem do Pucinellego do domu, domyślając się, że o tej porze jego rodzina powinna zasiadać do śniadania. Odebrała jego żona, w tle usłyszałem głosiki dzieci i zapytałem po włosku, czy zastałem męża.
– Enrico jest w Mediolanie – odrzekła, mówiąc przez wzgląd na mnie, bardzo wolno. – Miałam przekazać panu wiadomość. – Krótka przerwa, szelest papieru, a potem: – Proszę zadzwonić pod numer domowy dziś o czternastej. Do tej pory powinien już wrócić. Mówił, że to bardzo ważne, odnalazł pańskiego przyjaciela.
– W Mediolanie? – spytałem.
– Nie wiem. Enrico powiedział tylko, że prosi pana o telefon.
Podziękowałem jej i rozłączyłem się, po czym położyłem się do łóżka i zasnąłem smacznie. O czternastej, czyli o ósmej rano w Waszyngtonie, ponownie zadzwoniłem na jego numer domowy i dowiedziałem się, że gdy tylko wrócił, wezwano go pilnie do pracy.
– Bardzo przeprasza. Proszę zadzwonić do jego biura dziś o siedemnastej.
Do tej pory, stwiedziłem, poobgryzam sobie do żywego paznokcie u obu rąk. Ze zdenerwowania aż kiszki zaczęły mi grać marsza. Zamówiłem śniadanie u obsługi hotelowej, aby zabić głód, po czym zająłem się lekturą niedzielnych wydań waszyngtońskich gazet i czekałem, aż w końcu o jedenastej wreszcie go zastałem.
– Jak się masz, Andrew? – zagadnął.
– Umieram ze zniecierpliwienia.
– Co takiego?
– Nieważne.
– Gdzie jesteś? – spytał. – W twoje firmie poinformowano mnie, że wyjechałeś do Stanów.
– Zgadza się. Jestem w Waszyngtonie. Naprawdę odnalazłeś Giuseppe-Petera?
– Tak i nie.
– To znaczy?
– Pamiętasz zapewne – powiedział – że przez cały czas prowadziliśmy śledztwo wśród ludzi związanych z wyścigami i mieliśmy też zacząć wypytywać studentów podczas zjazdów absolwentów, aby sprawdzić, czy któryś z nich nie rozpoznaje naszego ptaszka na podstawie portretu pamięciowego.
– Oczywiście, że tak – przyznałem.
Z przyzwyczajenia prowadziliśmy rozmowę w dwóch językach i wydawała się ona satysfakcjonująca jak nigdy.
– W obu przypadkach nam się poszczęściło. W obu tych światach. – Przerwał, dla lepszego efektu, wydawał się wyjątkowo z siebie zadowolony. – Nasz człowiek mieszka w Mediolanie i związał się tam z kilkoma radykalnymi ugrupowaniami politycznymi. Sądzi się, że był aktywistą; członkiem Czerwonych Brygad, choć nikt nie wie tego na pewno. To rzekomo fakt, ale nie ma na to dowodów. Tak czy owak, po opuszczeniu uniwersytetu nie próbował kontynuować życia politycznego. Rzucił studia, nie podszedł nawet do ostatnich egzaminów. A raczej został relegowany, tyle że nie z uwagi na przekonania polityczne. Zmuszono go, by opuścił uczelnię, ponieważ fałszował czeki. Nie został za to postawiony przed sądem i to chyba był zasadniczy błąd.
– Mhm – przyznałem, słuchając go jak urzeczony.
– Tak więc dowiedziałem się, jak nazywa się nasz człowiek. I niemal równocześnie, tego samego dnia, otrzymałem informację od ludzi związanych z wyścigami konnymi. Powiedziano mi, że w tym światku nie jest znany zbyt dobrze, nie bywa na wyścigach, jest czarną owcą szacownej rodziny i za swoje ciemne sprawki został bezceremonialnie wyrzucony z domu. Nikt nie wiedział, o co konkretnie chodziło, ale plotki głosiły, że o oszustwo i podrabianie czeków. Wszyscy byli przekonani, że ojciec spłacił długi syna co do grosza, aby zmyć piętno hańby z rodowego nazwiska.
– I dowiedziałeś się tego w światku koniarzy?
– Tak. Ktoś go w końcu rozpoznał. Nasi ludzie byli bardzo uważni, drobiazgowi i nieustępliwi.
– Wobec tego powinieneś pogratulować im sukcesu – powiedziałem szczerze.
– Tak, rzeczywiście – przyznał.
– Jak się nazywa nasz człowiek? – spytałem. To w zasadzie nie miało większego znaczenia, ale byłoby mi łatwiej, gdybym wiedział, z kim konkretnie mam do czynienia.
– Jego ojciec jest właścicielem koni wyścigowych – rzekł Pucinelli. – Wśród nich sławnego ogiera Brunelleschiego. Giuseppe-Peter naprawdę nazywa się Piętro Goldoni.
Wydawało się, że w Waszyngtonie czas się zatrzymał. Wszystko nagle zamarło. Na chwilę ja też wstrzymałem oddech. Miałem wrażenie, że się duszę.
– Jesteś tam, Andrew? – spytał Pucinelli.
Wypuściłem powietrze.
– Tak…
– Od lat nikt nie widział Piętro Goldoniego. Wszyscy sądzą, że wyjechał z kraju i już tu nie wróci. – Wydawał się zadowolony. – To pasowałoby, jeżeli chodzi o czas kolejnych porwań, prawda? Przepędziliśmy go z Włoch i udał się stamtąd do Anglii.
– Hm… – mruknąłem niepewnie – słyszałeś może o Morganie Freemantle’u? Czytałeś wczorajsze albo dzisiejsze gazety, oglądałeś wiadomości w telewizji?
– O kim ty mówisz? Ja byłem w Mediolanie i miałem mnóstwo pracy. Kim jest ten Morgan Freemantle?
Powiedziałem mu. I dodałem: – Bruno i Beatrice Goldoni są od tygodnia w Waszyngtonie. Rozmawiałem z nimi. Wczoraj po południu Brunelleschi wygrał tu w Waszyngtonie gonitwę International. Jechała na nim Alessia.
Читать дальше