Ach, tak. Giuseppe. Dopiero teraz zrozumiałem.
Peter to jego włoskie imię – Pietro – tyle że po angielsku.
Nie miałbym też nic przeciwko filiżance kawy, stwierdziłem.
Przydałoby się zadzwonić po obsługę hotelową.
Dla ofiary porwania najtrudniejsze są pierwsze dwadzieścia cztery godziny od chwili uprowadzenia: podręcznik Liberty Market, rozdział pierwszy. Z mojego własnego, osobistego punktu widzenia, szczerze w to wątpiłem.
Gdy słońce stało już wysoko, choć szczelnie zakryte chmurami, zjawił się, aby sprawdzić, jak sobie radzę. Nie usłyszałem, jak się zbliża, ale nagle pojawił się tuż za mną, wyłaniając się zza jednej z kęp lauru – Giuseppe-Peter-Pietro Goldoni w brązowej, skórzanej kurtce, ze złotymi sprzączkami przy mankietach. Miałem wrażenie, jakbym znał go od wieków, a jednak był mi kompletnie obcy. W jego oczach kryła się dziwna bezwzględność, cicha, złowroga brutalność i subtelna arogancja. Widać było wyraźnie, że jest dumny, iż udało mu się mnie podejść i porwać, a mnie na jego widok po plecach przebiegły lodowate ciarki.
Zatrzymał się na wprost mnie i spojrzał w dół.
– Nazywasz się Andrew Douglas – powiedział po angielsku. Mówił z silnym akcentem i jak wszyscy Włosi miał trudności z wymową niektórych sylab, ale dało się go zrozumieć.
Spojrzałem mu prosto w oczy, ale nie powiedziałem ani słowa.
Bez nadmiernej ekscytacji, lecz ze skupieniem odwzajemnił moje spojrzenie i odniosłem wrażenie, że odczuwa względem mnie to samo, co ja względem jego. Zawodową ciekawość.
– Nagrasz mi się na taśmie – powiedział w końcu.
– Dobrze.
Zdziwił się, że tak łatwo przystałem na jego żądanie, najwyraźniej nie tego oczekiwał.
– Nie pytasz… kim jestem?
Odparłem: – Jesteś człowiekiem, który uprowadził mnie z hotelu.
– A jak się nazywam? – zapytał.
– Nie wiem – odrzekłem.
– Mam na imię Peter – powiedział z dumą.
– Peter… – Uniosłem głowę i otaksowałem go spojrzeniem. – Dlaczego ja tu jestem?
– Aby nagrać taśmę.
Rzucił mi posępne spojrzenie i odszedł, jego głowa odcinała się wyraźnie na tle ciemnego nieba, rysy twarzy wydawały się tym bardziej znajome, że to przecież ja sporządziłem jego portret pamięciowy. Był wyjątkowo udany, jak stwierdziłem. Może tylko niewłaściwie uchwyciłem linię brwi, jego były prostsze na końcach.
Nie było go chyba z godzinę, a kiedy wrócił, przez ramię miał przerzuconą brązową torbę podróżną. Torba wyglądała na skórzaną i miała złote sprzączki. Wszystko w najlepszym gatunku.
Wyjął z kieszeni kurtki kartkę papieru, rozłożył ją i podsunął w moją stronę, abym mógł zobaczyć, co na niej napisano.
– To masz przeczytać – powiedział.
Przeczytałem wiadomość napisaną drukowanymi literami – nie przez Giuseppe-Petera, lecz przez kogoś innego, najprawdopodobniej z pochodzenia Amerykanina. Treść była następująca:
JESTEM ANDREW DOUGLAS. TAJNIAK. WY, MENDY Z JOCKEY CLUB, SŁUCHAJCIE UWAŻNIE. MACIE PRZESŁAĆ DZIESIĘĆ MILIONÓW FUNTÓW, TAK JAK KAZALIŚMY. POTWIERDZONY CZEK MA BYĆ GOTOWY NA WTOREK. PRZEŚLIJCIE GO NA NUMER KONTA ZL327/42805 CREDIT HELVETIA W ZURYCHU. JAK CZEK PRZEJDZIE, FREEMANTLE WRÓCI DO DOMU ZE WSZYSTKIMI PALCAMI. A WTEDY UWAŻAJCIE. JAK WCIĄGNIECIE DO POMOCY GLINIARZY, ZGINĘ. A JAK WSZYSTKO BĘDZIE W PORZĄDKU I KASA TRAFI NA MIEJSCE, POWIADOMIĄ WAS, GDZIE MOŻECIE MNIE ZNALEŹĆ. JEŻELI KTOŚ SPRÓBUJE ZŁAMAĆ UKŁAD JUŻ PO WYPUSZCZENIU FREEMANTLE’A, ZABIJĄ MNIE.
Włożył kartkę do kieszeni kurtki i zaczął wyciągać z torby podróżny magnetofon kasetowy.
– Nie przeczytam tego – powiedziałem spokojnym, zrównoważonym tonem.
Znieruchomiał nagle. – Nie masz wyboru. Jeżeli tego nie przeczytasz, zabiję cię.
Nie powiedziałem ani słowa i tylko na niego patrzyłem, bez wrogości czy choćby cienia gniewu. Nie chciałem, by potraktował to jako wyzwanie.
– Zabiję cię – powtórzył, a ja pomyślałem: owszem, może i tak, ale na pewno nie za to.
– To jest źle napisane – odparłem. – Sam poradziłbyś sobie z tym znacznie lepiej.
Wrzucił magnetofon z powrotem do skórzanej torby.
– Chcesz powiedzieć – rzucił z niedowierzaniem w głosie – że nie przeczytasz tego z powodu stylu, w jakim zostało napisane?
– Tak – odparłem. – Chodzi przede wszystkim o styl. Odwrócił się do mnie plecami i zastanowił przez chwilę. W końcu znów odwrócił się w moją stronę.
– Zmienię niektóre słowa – powiedział. – Ale przeczytasz tylko to, co ci każę. Zrozumiano? Żadnych… – szukał w myślach odpowiednich słów, aż w końcu dodał po włosku -…żadnych tajnych słów. Żadnych umówionych haseł.
Uznałem, że jeśli zmuszę go, aby mówił po angielsku, zyskam nad nim niewielką, ale mimo wszystko przewagę, toteż rzekłem:
– Co powiedziałeś? Nie zrozumiałem.
Nieznacznie przymrużył powieki. – Mówisz po hiszpańsku. Ta pokojówka w hotelu wzięła cię za Hiszpana. Uważam, że mówisz także po włosku.
– Bardzo słabo.
Wyciągnął kartkę z kieszeni kurtki, z drugiej wyłuskał pióro i odwróciwszy kartkę, zaczął pisać nową wersję wiadomości, którą miałem później nagrać na kasetę. Kiedy skończył, pokazał mi swoje dzieło, trzymając kartkę w wyciągniętej ręce, abym mógł bez przeszkód przeczytać całą wiadomość. Treść brzmiała obecnie tak:
JESTEM ANDREW DOUGLAS. NIECH JOCKEY CLUB ZBIERZE DZIESIĘĆ MILIONÓW FUNTÓW, A WE WTOREK ZROBI PRZELEW NA KONTO NUMER ZL327/42806, CREDIT HELVETIA, W ZURYCHU, W SZWAJCARII. KIEDY PRZELEW ZOSTANIE ZREALIZOWANY, MORGAN FREEMANTLE WRÓCI DO DOMU. POTEM PO PROSTU CZEKAJCIE. NIECH POLICJA NIE WSZCZYNA ŚLEDZTWA. JEŻELI WSZYSTKO BĘDZIE W PORZĄDKU, ZOSTANĘ UWOLNIONY. JEŚLI PIENIĘDZY NIE BĘDZIE MOŻNA PODJĄĆ Z KONTA W BANKU SZWAJCARSKIM, ZABIJĄ MNIE.
– No cóż – mruknąłem. – Teraz znacznie lepiej. Ponownie sięgnął po magnetofon.
– Nie zapłacą dziesięciu milionów – powiedziałem.
Jego dłoń znów znieruchomiała.
– Wiem.
– Nie wątpię, że wiesz. – Żałowałem, że nie mogę podrapać się w swędzący czubek nosa. – W normalnych okolicznościach czekałbyś na list Jockey Clubu do twojego banku w Szwajcarii z propozycją bardziej realnej kwoty okupu.
Słuchał beznamiętnie, przekładając słowa na język włoski, aby zrozumieć, co powiedziałem. – Zgadza się – przyznał.
– Mogą zapłacić okup wysokości góra stu tysięcy funtów – powiedziałem.
– Bzdura.
– Może pięćdziesiąt tysięcy więcej na pokrycie twoich kosztów.
– To też bzdura.
Mierzyliśmy się wzajemnie wzrokiem. W normalnych okolicznościach negocjacje co do wysokości okupu przebiegały całkiem inaczej. Ale z drugiej strony czemu miałbym z tym zwlekać?
– Pięć milionów – powiedział. Milczałem.
– Musi być pięć – dodał.
– Jockey Club nie ma pieniędzy. To klub towarzyski, w jego skład wchodzą zwykli ludzie. Nie są zamożni.
Pokręcił zapamiętale głową. – Są bogaci. Wiem, że na pewno mają pięć milionów.
– Skąd wiesz? – spytałem.
Zamrugał lekko powiekami, ale ostatecznie powtórzył tylko: – Pięć milionów.
– Dwieście tysięcy. Naprawdę, na więcej nie licz.
– Bzdura.
Odszedł, by zniknąć w laurowym gąszczu; chyba musiał to sobie przemyśleć i nie chciał, abym go obserwował.
Ten numer z kontem w szwajcarskim banku wydał mi się fascynujący; najwyraźniej zamierzał możliwie jak najszybciej przesłać pieniądze z konta nr ZL327/42806 na całkiem inne, zapewne znajdujące się w zupełnie innym banku, i chciał mieć pewność, że Jockey Club nie zdoła go w żaden sposób powstrzymać, wytropić ani zastawić na niego pułapki. Jako że członkami lub doradcami Jockey Clubu mogły być najtęższe bankierskie umysły, przedsięwzięte przez niego środki bezpieczeństwa wydawały się całkiem sensowne.
Читать дальше